Komunikat o błędzie

  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 705 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 706 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 707 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 709 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 711 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 159 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 160 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 161 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 162 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 163 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 164 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 165 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 166 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_settings_initialize() (line 799 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: session_name(): Cannot change session name when session is active in drupal_settings_initialize() (line 811 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
Obrazek użytkownika brumbela

Przystań na przystanku

Stara kobieta
stare fotografie
na starej ławce
na Starej Pradze
stara historia
miłości wciąż młodej
zaklęta starym głosem

Obrazek użytkownika Ewan McTeagle

Dłonie w kieszeniach

Być może naprawdę się odwróciła, by zapamiętać. Albo była to jedynie moja wrodzona próżność.
Potem świat nie był już enigmatyczny. Zatracił niepowtarzalność. Kiedyś żyliśmy, jakby w dłoniach płonął żywy ogień. Lecz rytm rozmył się w ciszy, szept się zapomniał wykrzykując jej imię. Czas odmierzamy stratami: utratą ulubionego długopisu, pracy, zdolności kredytowej. Melancholia tłumaczy przyczynę, skutek, entropię, lub zupełne odrętwienie. Schizofrenia daje z kolei nieskrępowaną możliwość bycia aspołecznym.
I tak koło się zamyka. Pełen obraz niweluje poezję. Gdzie jest dwuznaczność? Sensu nie ma. Ani tam na zewnątrz, ani tutaj we mnie. Gdy motyl spóźnia się z metamorfozą sens jest oczywisty. W którymś pudle na strychu, za drzwiami piwnicy. Popiół osiadł na twoim nosie. Iluzja się rozmyła, a panegiryk wywrócił. Najmniejsze szczegóły ulegają
katastrofom. Nie cofniemy niczego mówiąc i chodząc wstecz. Motyl nie żyje, bestia wyszła na fajkę. Kerouac rusza w drogę, a ja zaczynam się leczyć. Dłonie w kieszeniach, ale czy w ogóle chciałem aby tam spoczywały? Ludzie popełniają błąd żyjąc w przekonaniu, że rola szatniarza w fabryce wieszaków jest zbyteczna, ponieważ prozaiczne czynności nie podlegają kontroli.
Światła zgasły poprzez uchylone drzwi. Pokój, zachmurzony płucami palacza, już mnie nie potrzebował. Przeszedłszy korytarz wybiłem rytm myśli na schodach. Noc, z grudniowym wyrazem twarzy, zaglądała przez okno zostawiając rześki oddech na szybie. Być może kiedyś z każdej myśli wyrośnie drzewo i zamiast piosenki zatańczy w ustach dziewczyny, której namiętność nocą bywa uciążliwa, niczym choroba. Cmentarz niedaleko, księżycowy park w oczach zapełnia się ludźmi i dialogami, podczas gdy ja bez nastroju, bez pogody. Nastrój stanął do góry nogami czekając na oklaski. Udręka kochania, jak punkt widzenia bez odniesień. Miłość usiadła na huśtawce i macha nogą. Byłem obok, martwy, nie znaleźli nawet skarpetek.

- Przestań chrzanić - wtrącił Jegomość.
- W jakim sensie?
- Talmudycznym, kur**. Po prostu zamilknij i nie zanudzaj czytelników ckliwymi dygresjami - rzekł na bezdechu. - Mamy sprawę do załatwienia.
- Jak zwykle - westchnąłem rozczarowany.
- Słuchaj, to już nie moja wina, że autorowi brakuje inwencji. Miejmy to
z głowy...ok ?
- Ok - raptowne zaćmienie. - Dlatego motyle w żołądku smakują, jak cukierek. Myśli z rana są gładkie niczym porcelana. Muszę upominać się
o każdy oddech, zaskoczony przez pragnienie i umierający z tegoż powodu. Dichromatyczna wizja tej, która nie istnieje. Motyle w żołądku! Nie zapomnij oddychać!
Jegomość cisnął papierosem o chodnik.
- Cholera jasna Henryk, co ja powiedziałem?
- A, tak! Przepraszam. Ale to wszystko przez to - dodałem - że czuję się, tak cholernie amerykańsko. Powietrze pachnie Nowym Jorkiem jesienią, chmury kształtem przywołują naiwne przesłanie ze Spielberga - czy ktoś namalował logo Marlboro pod zachodem Słońca? - Ptaki nagle w locie, kiedy półmrok przybywa wraz ze wschodnim wiatrem, niczym latawiec. Ujęty w cudzysłów odległego wspomnienia, wytatuowanego aż do szpiku.
- Doskonale wiem, o czym mówisz - skupił myśli na rozżarzonym końcu papierosa. - Niestety nie ma na to rady, choćbyś nie wiem ile irańskich filmów obejrzał, to zawsze pozostaje. Ten ułamek Ameryki, mały kamyk
z Appalachów. Zaszczepiony tak głęboko, że nawet pocztówka z Montany przywołuje wspomnienia, niczym dom, który opuściliśmy jako dzieci - zerknął na mnie, gdy kontemplowałem swoje uczucia poprzez jego słowa - mam już dość! - warknął. Pokaż to zawiadomienie! - rano otrzymałem listem poleconym wiadomość z Instytutu Genetyki Narodowej. Wręczyłem mu notę, aby się uspokoił.
- To dość enigmatyczna wiadomość - stwierdził.
- Mnie to mówisz?
- No, tak, tak, ale...rzecz w tym - podrapał się po głowie. Całe szczęście, że nie występowaliśmy w telewizji. - Piszą o twoim ojcu. Standardowo, same ogólniki; "...zmiany organizacyjne dokonane na przełomie lat 80.
i 90. nie miały zasadniczego znaczenia. Przez cały okres służby ww. pełnił rolę aparatu metafikcyjnego." Podejrzewamy, iż ma pan wrodzone akta sprawy odziedziczone po ojcu.

- Co to może oznaczać?
- Prawdopodobnie twój ojciec był alpejskim pasterzem, lecz niewykluczone, iż został po prostu jednym z wielu przeciętnych piłkarzy przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych...
- Kiepska sprawa - należycie puentując ruszyliśmy w drogę.

Instytut znajdował się w chińskiej dzielnicy, gdzie znajdowało się kilka budek z orientalnym żarciem, w dodatku wietnamskim (ale Chińczycy stanowili bardziej wpływowe lobby, stąd nazwa). Budynek instytutu, z racji na toporne, nienaturalne kształty oraz mocno zachwiane proporcje mógł równie dobrze być tajnym laboratorium fizyki eksperymentalnej, lub UFO zatopionym w magmie. Nie zdziwiłbym się, gdyby architektem był pawian na odwyku.
Do gabinetu inspektora prowadzącego, niejakiego Ramireza, skierowała nas pani z informacji grożąca petentom maczetą. Biurko, krzesło, komputer i szafka na dokumenty spełniały rolę skromnego wystroju pomieszczenia. Ramirez mroczny, postawny facet inwigilował rozmówców zza biurka przy pomocy bujnej brody oraz tępego urzędniczego spojrzenia. Wyglądał, jak sprzedawczyni za kolorową szybką kiosku. Kazał nam usiąść. Był w trakcie rozmowy telefonicznej.

- Nie! Kto dzwonił? Wczoraj w nocy? Z Sierra Leone? O, tak...powiedział, że może pan zadzwonić w sprawie tej wykałaczki, którą pan miał... nie wiem, nic nie wiem. Zaraz...nie mam pojęcia, co Wajda robi w Oregonie?! Mówił coś o żelazie? Nie wspomniał o żadnej nadwyżce. Tamta wykałaczka...nie wiem...staram się pomóc...twoja matkę też! - rzucił słuchawką na tyle energicznie, iż aparat zleciał z hukiem na podłogę. - Sekretarka za chwilę to sprzątnie - oznajmił spokojnym głosem zachęcającym do rozmowy.

- Pan...? - zwrócił się do mnie niby pytaniem.
- Henryk. Henryk Pstrąg.
- Pstrąg... - udawał zaćmienie pamięci - oczywiście Pstrąg. Sprawa numer BTX 116273682. No tak.
- Co się stało? Może mi pan wyjaśnić, w jakim celu zostałem wezwany? - spytałem zmieszany, szczerze zmieszany, co nie zdarza mi się często.
- Spieszę z objaśnieniem - wyciągnął paczkę meksykańskich papierosów, po czym zapalił jednego, poczęstowawszy nas uprzednio. - Chodzi o to, że pana ojciec pracował w Kontrwywiadzie Narracyjnym...
- Gdzie?
- ...Kontrwywiadzie Narracyjnym...widzi pan, są ludzie, jakby to powiedzieć... powiedzmy, że facet nie ma własnego charakteru pisma, więc używa cudzego...ale nie, wtedy wkracza Urząd Ochrony Pióra...
- Do czego pan zmierza inspektorze? - Jegomość starał się pobudzić zwoje mózgowe Ramireza zadając pytanie pomocnicze.
- ...ujmę to w ten sposób, są osoby, którym kiepsko wychodzi auto-narracja.
- Auto-narracja??
- Tak, widzi pan. Normalny, przeciętny człowiek idąc ulicą potrafi opisać, scharakteryzować codzienne zdarzenia, zjawiska, na przykład piękną kobietę, dym papierosowy uginający się pod ciężarem deszczu i tak dalej. Ale są tacy, którzy nie potrafią sobie takich spraw opowiedzieć, ubarwić, interpretować. Przez to w ich życie zakrada się pustka, depresja, melancholia. A to prowadzi do kłamstw intelektualnych, niedopowiedzeń, tajemnic nawet zapalenia wyrostka robaczkowego. Nie wolno lekceważyć takiego stanu rzeczy, czy raczej stanu psyche. Wtedy wkraczamy. Kierujemy sprawę do KN.
- A oni robią...co? - kolejne pytanie pomocnicze od Jegomościa.
- Nasz człowiek, agent dostaje takiego delikwenta i mu pomaga. Podpowiada, sugeruje, określa, kategoryzuje zjawiska dla takiego osobnika, obiektu.
- Jaki ma to związek z moim ojcem?
- Otóż pana ojciec rozpracowywał pewnego faceta, nazwijmy go Pan A., choć naprawdę nazywał się Franciszek Michalski zamieszkały na Siwym Polu przy ulicy Koczowniczej 17. Był to ciężki przypadek. Otępiały, mimo fascynujących zjawisk, jakie miały miejsce wokół niego. Fatalny przypadek. Ojciec bardzo się starał, ale bez rezultatów. Doszło do tego, iż pewnego razu przekroczył granicę, pogwałcił etykę zawodową stając się absolutnym narratorem życia Michalskiego. Narratorem zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym.
- Mój Boże...to źle? - twarz Ramireza straciła przyjazne oblicze.
- Nietzsche chodził na spacery, lecz mimo to wracał do domu - rzekł alegorycznie. - To bardzo poważne przestępstwo federalne, co gorsza niezwykle niebezpieczne zarówno dla agenta, jak i obiektu - sięgnął do szuflady po magnetofon, po czym zaczął grzebać w stercie taśm - trwało to jakiś czas. - Przepraszam, ale nasze archiwum jest równie przejrzyste, jak pięciodniowy zarost - dodał zakłopotany. - Jest!

Wyciągnął pudełko opatrzone nazwiskiem mojego ojca; Eustachy Pstrąg. Przyznam, niecodzienne to uczucie dowiedzieć się, o agenturalnej przeszłości rodzica.

- Pozwolą panowie, iż zaprezentuję kilka taśm, które powinny rzucić nieco światła na zaistniałe fakty. Pierwsze nagranie zawiera narrację
w wykonaniu obiektu, z początku działalności agenta Pstrąga.
Taśma ruszyła, cichym, delikatnym szumem przerywanym trzaskami wynikającymi z kiepskiej jakości sprzętu.

Agent; Eustachy Pstrąg.
Obiekt; Franciszek Michalski.
Data; dwunasty listopad, rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty ósmy.
Rozdział pod tytułem; Moje życie.

Obiekt wychodzi z domu zabierając ze sobą samurajski miecz z siedemnastego wieku. A wezmę ten dopier**lec, zaje**k obusieczny, może się przydać na mieście - opisuje ów miecz. Następnie,
w absolutnej ciszy, przemierza drogę do sklepu. Z oddali widzi znajomego; Aleksander Filipiński, emigrant z Andaluzji. Witają się.

- Siema Aleks - konwersację inicjuje obcokrajowiec.
- Siema - respons obiektu.
- Widziałeś Krysię? - zapytanie.
- Tę sukę chrząszcza? - odpowiedź w formie pytania.
- No - stwierdzenie przepełnione frustracją.
- Nie widziałem - milczenie - nie chcę mi się o tym gadać. Muszę lecieć. Nara.
- Nara.

Ramirez zatrzymał taśmę.
- Wydaję się, iż komentarz jest zbędny - spojrzał na nas znakiem zapytania w oczach. Potwierdziliśmy milczeniem. - A teraz nagrania, gdy agent złamał przepisy i przejął całkowicie rolę narratora wyżej wymienionego obiektu - taśma ruszyła.

Agent; Eustachy Pstrąg.
Obiekt; Franciszek Michalski.
Data; piętnasty grudzień, rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty ósmy.
Rozdział pod tytułem; Rękawiczki.

Obiekt podróżuje tramwajem linii numer trzy.

Kiedyś śnieg kłębiąc się wściekle padał z ogromu nieba. Dzień za dniem. Słońce czasami zaglądało do nas przed południem. Okna skute lodem, co poprzysiągł kwiatom wieczną zimę. Spaliśmy we dwoje, we troje w jednym łóżku. Obtuleni kocami, leniwe godziny przed kominkiem, słuchający babcinych opowieści.
Teraz za oknem brytyjska pogoda, nieoczekiwana w styczniu. Babcia nie czuła się najlepiej. Moja wizyta poprawiła jej nastrój, a już samo to dawało trudną do opisania satysfakcję. Chociaż nie wiem, czy jej uśmiech nie był na pokaz, abym się nie martwił. Po tym, jak zaparzyłem herbaty siedzieliśmy rozmawiając o wszystkim
i o niczym. O moich studiach, życiu uczuciowym mojej siostry, czy też sprawach zdecydowanie ogólnych. Kiedy byliśmy przy stanie naszego państwa stwierdziłem, iż byłoby lepiej, gdyby Polacy mieli niemiecką dyscyplinę we krwi.

- To prawda - odparła. - Za Niemców - refleksyjna pauza - to był porządek. Chociaż tyle dobrego - zawiesiła głos. Wróciły wspomnienia
i emocje, które starała się ułożyć w spójną całość. - Gdy nadjeżdżali - kontynuowała próbując uspokoić ton głosu - uciekaliśmy z rodzeństwem na pola. Leżeliśmy z twarzami w ziemi, w błocie, czasem aż do zmierzchu. Jeśli nie zdążyliśmy uciec brali do kopania rowów, okopów, czy innej pracy - zacisnęła dłonie na filiżance z herbatą. - Miałam trzynaście lat, gdy zawieźli mnie do pracy przy rowie. Dali łopatę i kazali kopać. Przynosili wody, ale wlewali do niej bimber, żeby mężczyznom lepiej się pracowało - uśmiechnęła się nerwowo. - Ale mnie, dziecku, szybko zabrakło sił przez ten alkohol. Dłonie miałam zdarte do krwi - spojrzała na nie, jakby chciała się upewnić, czy już się zagoiły. - Krew lepiła się do łopaty, to było straszne. Do dziś pamiętam ten lepki dotyk drewna i odrętwiały ból - napiła się herbaty. - Pilnowali nas Polacy, byli gorsi od Niemców, jakby chcieli im się w ten sposób podlizać. Słaniałam się na nogach, kiedy przyjechał jakiś generał, w każdym razie ważny Niemiec, na inspekcję. Przechodził obok każdego, przyglądał się, oceniał postępy w pracy. Gdy doszedł do mnie dostrzegł zakrwawione ręce. Ochrzanił pilnujących nas Polaków, kazał przynieść mi wody, po czym zdjął swoje eleganckie, skórzane rękawiczki i oddał je mnie. Wszyscy patrzyli na niego osłupiali, nawet Niemieccy żołnierze. Do dziś pamiętam jego twarz. Wyglądał na dobrego człowieka - herbata ostygła. Babcia odstawiła szklankę, do której dolałem trochę ciepłej wody z czajnika. - To były fest rękawiczki.

Ramirez wcisnął pauzę.
- Co pan na to... ? - triumfował udowodniwszy swoje.
- Absolutnie - odparłem - różnica jest klarowna.
- W takim razie jeszcze drugie nagranie, dla pewności.
- Czy to konieczne? - Jegomość chciał mi oszczędzić przykrości.
- Niestety, w przeciwnym razie mogliby panowie zaskarżyć naszą decyzję, powołać się na kruczki prawne. Wyleciałbym z roboty - nie zgłaszaliśmy sprzeciwu. - Kontynuujmy zatem.

Agent; Eustachy Pstrąg.
Obiekt; Franciszek Michalski.
Data; trzydziesty grudzień, rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty ósmy.
Rozdział pod tytułem; Wiśnie.

Obiekt leży na łóżku paląc papierosa. Wspomina wczorajszą wizytę u babci, która to wizyta przywołała wspomnienia dotyczące ojca. Wywołało to ogromne wzruszenie oraz reminiscencje w umyśle obiektu.

Świt nadszedł innego dnia. Zima marszczyła brwi. Neurony w rękach powoli wracały na miejsca po doznanym szoku termicznym. Moja siostra wyszła. Zamknąłem za nią drzwi, po czym udałem się do pokoju gościnnego.
W zakamarkach kuchennej szafki znalazłem ostatnią talię kart po dziadku (babcia rozdała pozostałe po rodzinie). Karty, chińskiej produkcji, były obrzydliwie plastykowe. Tasowanie stwarzało nie lada trudności.
Jak zwykle graliśmy z babcią w durnia piątkowego, była to gra lekka
i przyjemna. Poza tym moje umiejętności karciane były zawsze skromne. Miałem niespotykany talent do zapominania reguł.
Kolejne partie upływały w miłej, beztroskiej atmosferze. W większości rozdań staraliśmy się grać na remis. Kiedy dobierałem kolejną kartę, a ta okazała się być dwójką kier (w danej partii bez żadnej siły rażenia), skrzywiłem twarz zdegustowany. Poczułem, jakby skóra na twarzy była na mnie zbyt mała. Babcia dostrzegła moje cierpienie, po czym zaaplikowała mi maść nagietkową, którą to stosowała na wszystkie, niemal dolegliwości. Był to wynalazek medycyny na miarę ziół Bittnera, równie wysoko przez nią cenionych. Gdy tak smarowałem twarz czerwoną od mrozu, słońca oraz wiatru stwierdziła;
- Nie wygląda to źle. I tak najbardziej widoczna jest ta blizna - wskazała bliznę z dzieciństwa. Wtedy to szalejąc w mieszkaniu (pod okiem taty
i babci) zakończyłem ów dzień czołem na kaloryferze. Rana nie była poważna, ani szczególnie bolesna, jednak ślad pozostał do dziś. Najbardziej widoczny i charakterystyczny aspekt mojej osoby. - Pamiętam, jak żeś wtedy grzmotnął - kręciła głową, niedowierzając, że skończyło się dość wesołą anegdotą. - Twój tata też miał podobną. Gdy był mały szalał po całej izbie - mieszkali wtedy na wsi, bodajże w Polanowie - a któregoś razu wbiegł do obory, nie pamiętam czy gonili się z Jurkiem, czy wbiegł tak sam z siebie. W każdym razie potknął się i rozciął sobie skórę na brodzie - uśmiechnęła się pokazując obrazowo miejsce obrażeń - nie mogłam mu tego opatrzyć, nie pozwalał. Gdy tylko minął pierwszy ból on chciał się dalej bawić. Twój tata to był miglanc - uwielbiałem anachronizmy babci. - Kiedyś wołałam; Michałek! Obiad! Ale nie mogłam go znaleźć. Spytałam Jurka - Gdzie Michał? - Jak to gdzie?! - odparł, po czym rozradowany wskazał na wiśnię. - Michał wdrapywał się na drzewo, objadał wiśniami i czytał - mieliśmy strych pełen książek. Różnych, nie wiem, o czym opowiadały - dodała. Zawsze brał którąś i czytał z nogami zwisającymi z gałęzi.
Babcia zawsze przywołuje różne wspomnienia o ojcu. Wplata je w rozmowę tak naturalnie, iż zdają się być oczywistym elementem krajobrazu, logicznym następstwem wypowiadanym zdań. Ale ze wszystkich opowieści tę pierwszą naprawdę usłyszałem. Widziałem go na tamtym drzewie, miałem wrażenie, że jestem obok. Emocje, ton jej głosu przywoływały zapach wiśni. Być może dostrzegłem nawet tytuł jednej z książek. Tymczasem babcia opowiadała dalej, a ja coraz wyraźniej słyszałem melodię tej historii.- Siedział tam i czytał. Te wszystkie książki - jej spojrzenie zawędrowało ku bliżej ku nieokreślonemu miejscu. Jestem pewien, że w tamtej chwili ona także była z nim na tej gałęzi. I choć wiem, iż to wspomnienie należy do niej, to musiałem je wziąć. Pożyczyć w pewnym sensie. Wydaję mi się bliższe niż jakiekolwiek z tych, które sam zgromadziłem.

Nagranie dobiegło końca. Ramirez zgasił kolejnego papierosa.

- Nie wiem, co powiedzieć - bełkotałem.
- Różnica jest diametralna - dorzucił mój przyjaciel.
- Widzą panowie, jak znacząco agent Pstrąg przekroczył swoje kompetencje. Dalej historia potoczyła się błyskawicznie oraz w sposób drastyczny. Otoczenie obiektu, jak i on sam dostrzegł zmiany behawioralne. Przestał pić, zaczął czytać książki. Zaniepokojona rodzina wysłała go na leczenie psychiatryczne, na którym przebywa po dziś dzień. Agent Pstrąg został wysłany na placówkę do Władywostoku, gdzie zginął
w zamieszkach literackich, znanych jako Noc rękopisów...
- Jezu Chryste. Co prawda powiedzieli, że ojciec zginął na służbie, ale jako zwykły komiwojażer. Nie agent KN! W liście kondolencyjnym napisali; wyruszył nagi w sercu, w płaszczu, we śnie. Podróżował, podróżował
i umarł. Z godnością pracownika Emway Ltd.
- Przykro mi - Ramirez był człowiekiem mrukliwym i niejasnym, lecz zdolnym do empatii. - W niektórych przypadkach dział epistolograficzny przesadza z liryką. Bardzo mi przykro z powodu całej sytuacji. Niestety pana ojciec nie żyje, a zgodnie
z rozporządzeniem ministra żubra, zwanym ustawą Tuż za rogiem możemy oskarżyć pana za przewinienia ojca i skazać na pięć do dziesięciu lat więzienia.
- Dziesięć lat! Za co? Przecież niczego nie zrobiłem!
- Przykro mi, takie przepisy. Przegrana sprawa.
- Nie można niczego zrobić? - do tej pory Jegomość starał się dystansować.
- Właśnie...dlatego panów wezwałem, choć powinienem był skierować sprawę bezpośrednio do sądu.
- Słuchamy?
Ramirez wstał. Zamknął drzwi, odłączył telefon. Wyjrzał przez okno, po czym spuścił żaluzje.
- To dość kłopotliwa sprawa - pocił się obficie, nawet jak na Latynosa. - Jestem raczej nieśmiały i małomówny, szczególnie w stosunku do dam. Chciałbym, aby pan mi pomógł, to znaczy postąpił, jak pański ojciec...
- Mam zostać narratorem...
- Ciszej! Błagam! Tak, wiem...proszę o wiele, ryzykując życia nas obu, ale...jest pewna kobieta...nie mam się czego chwycić - Rozdygotanymi rękoma wyjął z biurka butelkę whisky, rozlał na trzy szklanki oraz na biurko. Wypił dwie kolejki nim zdążyliśmy zwilżyć usta. - Nie postępowałbym w ten sposób, gdybym miał jakiekolwiek wyjście... człowiek zawsze jest egoistą, zawsze jest subiektywny. A ja nie mam pojęcia, co począć. Zjadłbym własny łokieć, jeśli tylko zwróciłaby na mnie uwagę, wymówiła moje imię...
- To musi być niezwykła kobieta...
- Absolutnie...
- Pozwoli pan inspektorze, że wyjdziemy na chwilkę, aby się naradzić...
- Oczywiście.
Po chwili staliśmy z przyjacielem na korytarzu rozważając opcje.
- Straszny z niego ponurak - zauważyłem.
- Filantrop recydywista - dodał Jegomość - nie cierpię takich typków.
- Ja również...miejmy to z głowy.
- W porządku.

Narrację miałem rozpocząć następnego dnia. Ramirez miał się spotkać
z kobietą w niewielkiej knajpie na rogu San Rosa i Adwokackiej. Dostaliśmy pokój w hotelu na przeciw. Zaopatrzeni w najnowszy sprzęt; ołówki samonośne, maszynę do pisania mieliśmy rozpocząć narrację.

Agent; Henryk Pstrąg.
Obiekt; Ramos Ramirez
Data; ósmy kwiecień, rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty dziewiąty.
Rozdział pod tytułem; Kołysanie bez drzwi.

Godzina siódma. Obiekt czeka w umówionym miejscu. Nadchodzi kobieta. Wiek; około trzydziestu pięciu lat. Wygląd; kręcone, czarne włosy opadają powabnie na pełen dekolt. Szczupła talia idealnie współgra z okrągłymi biodrami.

Pod gwiazdami, pod linią latarni. Dokoła dziewczyna i chłopak...pół oddechu, jedno słowo za nią. Słowa przechodzą w szept, stara się chwycić jej dłoń.
Po kolacji para udaje się do hotelu, pokój 24. Zgodnie z planem dokładnie przez ścianę z pomieszczeniem zajmowanym przez grupę operacyjną.

Nie było to tak trudne, jak podejrzewałem. W pewnym momencie Jegomość rozkojarzył się na tyle, by usiadłszy w fotelu czytać Becketta. Kontynuowałem zadanie na własną rękę.

Obiekt wraz z kobietą siedzieli na krawędzi łóżka.

- Gorąco tu, nieprawdaż? - spytała retorycznie.
- To przeminie - dorzuciłem bez przekonania zastanawiając się, czym można by się upić dzisiejszego wieczora - niczym dni bez pogody miną noce bez nastroju, gdy autobus na przystanku - nie odpowiedziała.
Kiwasz głową na pierwszy dzień bez wiosny. Audycja w radiu szarym, jak piasek irytujący w każdej przestrzeni pod łóżkiem, jakby mniej perspektyw. Ale to minie, niczym sen po obiedzie wino nie jest, ani trzeźwe, ani pijane, ani bardziej poetą. Z tamtego pokoju dobiegnie nas dźwięk, gdy szminka na kieliszku, po czym przeminie, jak ostatni śnieg. Spacerując niedaleko spojrzysz na beztroskie gwiazdy.
- Dłonie w kieszeniach i powiedziałbym głośno jaka jest urocza, gdy telewizor wciąż gra w ciszę... - wzdychała ciężko - wieczór ciepły.
Naprzód szaleńcze spojrzenie! Z zegarka na biust. Poranek, tak dosadnie mroźny, niczym początek nie ma dziur. Szczęście w paru słowach...

Ich usta wreszcie się spotkały, to dawało mi parę minut na papierosa. Przynajmniej tak mi się zdawało, gdyż Ramirez domagał się dodatkowej narracji wewnętrznej.

Patrzyłem na jej biust i myślami widziałem piękne, jędrne piersi. Gdy zdjęła stanik myślałem naocznie. Jej uroda mogłaby wywołać chaos
w szklance brytyjskiej herbaty. Wreszcie mój idealizm przyniósł rezultaty. Czułem, jak neurony zmieniają położenie.

Obiekt zasnął wraz z partnerką...

Gdy się obudziłem wciągała na siebie dżinsy.
- Podniecasz mnie nawet wtedy, gdy się ubierasz - rzekłem zapaliwszy papierosa. - Nie wymyśliłbym cię piękniejszej.
- To będzie ostatni raz, jutro o tobie zapomnę - dopinała rozporek.
- Przestań...twoja obojętność jest bezcelowa - dym drażnił nozdrza. - Zrozum, normalnie od frazesów boli mnie gardło, ale naprawdę jesteś...cudowna.
- Za dobrze mi z tobą - złożywszy bluzkę podeszła do łóżka i pocałowała mnie, tak wyraziście jak żadna przedtem. - Mogłabym cię pokochać, za mocno i za wyraźnie, abym była w stanie to znieść.

Byłem zbyt zmęczony i pochłonięty kształtami jej ciała, by zdobyć się na sensowną kontrargumentację. Paradygmat sytuacji był klarowny. Wyszła. Leżałem, spokojny
i syty, mimo wszystko. Papieros. Palce żółkły stękając reumatycznie. Bez zmysłów, bez dotyku, ponieważ samotność jest lepsza. Na poduszce jej policzki, twarz, pierś odciśnięta na prześcieradle, stopa zawinięta w kołdrę. Jakże mało koherentny jest ludzki umysł. Czyż to nie zabawne? Tyle tu kwiatów, tyle deszczu. I ja w tym wszystkim, w całym tym świecie. Gdzieś między dobranoc, a do widzenia.

Kropka. Sprawa zakończona. Obudziłem Jegomościa.

- Skończyłeś wreszcie? Jak mu poszło?
- Baza zdobyta, ale nie ma happy endu.
- Jak zwykle. Co się stało?
- Stało się nic - prawie się obraził za tę ripostę.
- Mam nadzieję, że nie przelałeś mu do głowy tych swoich pseudo lirycznych rozterek...
- Starałem się pozostać powściągliwym obserwatorem.
- Miejmy nadzieję. Chociaż szczerze w to wątpię, zważywszy, ile ci to zajęło. Przepisywałeś odezwę gettysburską?
- Nie moja wina, że ma taki uniwersalny charakter - próbowałem ratować się przed oskarżeniami Jegomościa, który jak zwykle krytykował, nie kiwnąwszy palcem w całej sprawie. - Poza tym ściąganie, plagiat to wyraz zaufania, jakie okazujesz drugiemu człowiekowi.
- Jasne, posłuchaj siebie...jakbyś tłumaczył rybie smak kurkumy -
z grymasem ignorancji zapalił papierosa. - Ale nieważne, liczy się każdy skrót.

Chcieliśmy, jak najszybciej opuścić miasto. Przetrawić wszystkie zdarzenia, aspekty
i architekturę. Ale nim miało to nastąpić udaliśmy się w miejsce, gdzie zaczyna się każda historyczna podróż, czyli na przystanek autobusowy.
Deszcz spadł z nieba i wylądował na ulicy przede mną, moim przyjacielem oraz jakimś bezrobotnym we flanelowej koszuli. Milczenie było bardzo inteligentne, nigdy
z nikim nie rozmawiało o przeczytanych książkach. Stało z boku, bezwiednie pozostając odzwierciedleniem słów, które na coś czekają.

- Czemu deszcz spada z nieba a nie z drabiny? - zwróciłem się do przyjaciela.
- Trudno, na poczekaniu wysnuć jednoznacznie wnioski odnośnie percepcji - odparł po chwili namysłu.
- Przepraszam - bezrobotny zwrócił się do nas. - Może przypadkiem wiedzą panowie, jak stoi półdolarówka? - nawet nie próbował wpasować się w naszą rozmowę. Niezwykle odważny człowiek. Od razu wzbudził nasz szacunek.
- Pół dolarówki nie mają kursu - uciął Jegomość. Zachował się dość niegrzecznie, tym bardziej, że mogła wywiązać się z tego rozmowa o wiele ciekawsza od tej, która nastąpiła.
- Nie mają kursu? - mężczyzna starał się zachować zimną krew. Imponował mi coraz bardziej.
- Nie, nie mają. Nie miały i mieć nie będą - mój towarzysz mógłby się od gościa wiele nauczyć.
- Cholera pytam się tylko czy coś podrożała? Nie proszę, abyś wzrokiem stwierdził, czy powietrze jest zimne, czy nie...
- Przecież mówię panu. Nie! Nie podrożała. W dalszym ciągu kosztuje pół dolara.
Facet gapił się w monetę na dłoni.
- A mówili, że to taka pewna i rentowna inwestycja.
- Pewna nadal jest, ale czy rentowna?

Bezrobotny opluł nas wzrokiem, po czym odszedł gotyckim krokiem. Po chwili żałował swego zachowania. Myślał sobie, "W końcu co ja mogę wiedzieć? Jestem bez pracy" Męczyło go to przez jakiś czas do wieczora. Następnego ranka, gdy wiązał buty pomyślał, "Cholera jasna i co dalej? że co ja teraz? że niby jak?" Po czym udusił się szczypiorkiem. Szkoda. Imponował mi. Niczym rozżarzona iskra
w pustym żołądku. Niektórzy nie wychodzą rano po gazetę. Zostają w mieszkaniach, domach i pokojach przykryci kamieniami. Boją się, że jeśli zostaną tu za długo zostawią po sobie zbyt wiele śmieci.
Sartre odnalazł piekło w innych, ja przestałem rozglądać się za niebem.

- Ten autobus chyba nie ma zamiaru przyjechać? - zauważył Jegomość.
- Chyba nie - wyjrzałem za przystanek szukając dobrego satyryka.
- Spójrz - kolega trącił mnie łokciem. - Pod żabką. Tam siedzą te ch**e
z Freiburga!
- Czemu od razu tak dosadnie? Nie było to zbyt miłe...
- Pieprzony relatywista. Ch**e cię mierżą? - rzekł oburzony. - A zło zawarte w tobie już mniej, co?

Obrazek użytkownika Eyepock

Biegało dziewczę dookoła stołu

Biegało dziewczę dookoła stołu,
z dziewczęciem biegał Azor pospołu.
Śmiało się dziewczę wkoło biegając,
za nic tylko słowa mateczki swej mając:
Nie biegaj dookoła stołu me dziewczę,
bo krzywdę zrobisz sobie jakąś jeszcze!
Lecz tak zabawa ją pochłonęła,
że słuchać matki, myśli, nie trzeba!
I kiedy dziewczę się troszkę zmęczyło,
a Azorowi się bawić znudziło,
potknąwszy się dziewczę o nieszczęsną psinę
sprawiło, że kolano stało się sine.
Bo zgodnie z przysłowiem, rzekła jej mateczka,

Obrazek użytkownika Michał Bartyzel

żółty tulipan

powiedziałem
w obcym pokoju
do echa ścian

utuliłem
puste przestrzenie -
szorstko się ze mną obeszły

zawołałem - "wstawaj!"
ale pościel ani drgnęła

jadłem powoli
ale krzesło obok nie chciało kanapek

śpiewałem głośno -
ale nic się nie uśmiechało łobuzersko

zasnąłem zmęczony
obejmując drugą poduszkę

wpatrzyłem oczy w żółtego tulipana
ostatni ślad twojej obecności

Obrazek użytkownika Gość

Wieczny Wędrowiec

1
Lekcja zdawała się trwać wiecznie. Pocieszające dla Chrystiana było tylko to, że jest to już ostatnia dziś godzina katuszy. Podnoszące na duchu było również, że to jest już piątek, upragniony dzień. Nie chodzi jednak o to, że szkoła go nie interesowała. Interesowała, a w szczególności humanistyka, ale do tego potrzeba intensywnego skupienia. To zaś wymaga odpowiedniego nastroju, którego dziś mu brakowało. Ostatnio coraz częściej opuszczał go dobry humor. Szczerze mówiąc, już co najmniej od miesiąca nie skupił się na nauce. Z samopoczuciem zresztą jest podobnie, jak z tą nauką, co zaskoczyło wszystkich z jego bliższego otoczenia, gdyż kto jak kto, ale Chrystian jest (a przynajmniej był do niedawna) symbolem dobrego humoru i przedniej zabawy. Tymczasem odciął się od otaczającego go świata, co martwiło wszystkich znajomych. Cóż, takich ludzi brakuje. Tacy ludzie są potrzebni, a jeśli są tacy, których nie można zastąpić, to Chrystian Krzyżanowski do takiej grupy osób należy bezapelacyjnie. Pytany jednak o tą kwestię zazwyczaj odpowiada swym ulubionym powiedzonkiem: 'takie życie'
Spojrzał na zegarek i stwierdził z niedowierzaniem, że do końca lekcji zostało jeszcze piętnaście długich minut. Czas dłużył mu się niesamowicie.
Coś go szturchnęło w plecy; odwrócił się i wziął kartkę, którą wciskała mu Ewelina.
Ewelina Duwal to miła dziewczyna, a do tego całkiem interesująca. Niebrzydka w sumie, ale on za nią szczególnie nie szalał. Denerwowała go jej krzykliwa natura. Poza tym nie lubił dziewczyn, które uganiały się za pierwszym lepszym chłopakiem, rozrzucając przy tym swoimi uczuciami niczym ulotkami. To pogarda dla uczuć tych naiwniaków, którzy się w niej podkochiwali. No i pogarda dla własnej wartości - oto skromne zdanie Chrystiana na ten temat. A on coś o tym wie. Do tego, Ewelina potrafiła drażnić go rozmaitymi drobnostkami. Przykładowo; zawsze sześć godzin się doń nie odzywała, by na ostatniej, siódmej godzinie, tuż przed zakończeniem w dodatku, napisać na kartce 'co tam ciekawego?'. Irytujący tekst, jeśli powtarza się go pięć razy w tygodniu w takich samych okolicznościach, pomyślał Chrystian.
Spojrzał na kartkę: co tam ciekawego? co? bo u mnie nic nowego:)
To kolejna irytująca rzecz; co można odpisać? Z grzeczności powinien cokolwiek nabazgrać i zakończyć kontrgrzecznością typu 'a co u ciebie?'. Ale ona zawsze dodaje coś w stylu '...bo u mnie nic nowego', jakby z góry zakładała, że to szalenie porywające, i że właśnie ubiegła pytanie Krzyżanowskiego, który zamartwiał się, jak tam Ewelińcia kochana się miewa.
Wziął długopis do ręki i odpisał 'Po staremu. Nic godnego uwagi' - Lubił takie odpowiedzi, mimo, że wcale tak nie uważał. Nie było prawdą co napisał; ani to pierwsze, ani drugie. Ale ona by nie zrozumiała, gdyby miał się rozpisywać o swoich problemach. Ewelina Duwal to przyjemna dziewczyna, jakby nie było, ale nie jest ona stworzona do tego typu zwierzeń. Tym bardziej, że czuł na tyle szacunku do własnych uczuć, by nie rozrzucać ich na cztery strony świata. Nienawidził gdy ludzie tak robią. A znał kilku takich, co to informują wszystkich dookoła o sprawach prywatnych. Przykładowo, że rodzice się pokłócili. Gdy Chrystian słyszy takie ciekawostki, zastanawia się, czy przypadkiem ktoś im za to nie płaci. Relacjonują takie rzeczy, jakby byli zawodowymi dziennikarzami. Pytanie: po kiego?!
[ED] co tam ciekawego? co? bo u mnie nic nowego:)
[CK] Po staremu. Nic godnego uwagi.
[ED] stało się coś? wyglądasz na przygnębionego...
[CK] Takie życie.
[ED] ok, jak nie chcesz, to nie mów.
[CK] Nie gniewaj się. Po prostu nie mam ostatnio szalenie dobrego humoru.
Nie odpisała już. Tymczasem on sobie w twarz pluł, że zdobył się na takie zwierzenie. Niby nic wielkiego, ale mógł tego ostatniego jej oszczędzić. Po krótkiej chwili dał sobie spokój z dalszym dumaniem na temat prawidłowości swoich zachowań. Na siódmej lekcji wszystko ma dla Chrystiana gówniane znaczenie. Wszystko.
Był już na tyle zdesperowany, że począł wytężać siły wszelkie, aby wdrożyć się do dyskusji. Zawsze szybciej czas minie.
- ...mamy wyszczególnione na stronie, yy 104. Tak, pod tabelą mamy, yy, mamy taki wykres przedstawiający, yy, Karol! Bierz toboły i maszeruj na ostatnią ławkę... Znalazłeś sobie następnych słuchaczy!... No więc, wracając, wykres przedstawia wzór funkcji, yy, rosnącej... - Wojda może i była dobrą matematyczką ale mówcą była parszywym. Wszędzie, gdzie się tylko dało, wstawiała swoiste 'yy'. Co dziwne, robiła te znaki przystankowe tylko wtedy, gdy tłumaczyła matematykę. Chrystian pomyślał, że 'yy' to jej nieświadomy zwyczaj, którego używa podczas rozwijania swojej matematycznej myśli. A to naprawdę bardzo mi to pomaga w skupieniu, pomyślał Krzyżanowski i porzucił ideę słuchania. Myśl wdrożenia się do rozmowy uznał wręcz za wyczyn kaskaderski. Rzucił więc okiem za okno. Może tam znajdzie coś interesującego.
Nad Warszawą chmury wisiały już od rana. Parszywa pogoda, przygnębiająca. Właściwie Chrystian lubi deszcz, a szczególnie jesienną porą. Deszcz jest świetny o ile pada, a nie wisi kilka godzin nad metropolią. A tak, to co? Tylko przygnębienie. Zaczął więc szukać na ulicy jakichś bardziej pozytywnych aspektów krajobrazu miejskiego. No i dojrzał psa, który kręcił się po drugiej stronie ulicy. Doprawdy, szalenie milutki obraz; stary bezdomny futrzak, który wyczekuje na właściwy moment, by przedostać się bezpiecznie na drugą stronę jednopasmówki.
W końcu przeprawił się bez większych problemów. Biedak ma wprawę, w końcu jest Wiecznym Wędrowcem, pomyślał Krzyżanowski, i ta myśl przygnębiła go stokroć mocniej, aniżeli ciemne chmury.
Bezpański kundel pokręcił się chwilę pod szkołą, by załatwić się wreszcie pod samochodem faceta od fizyki. To troszkę Chrystiana rozbawiło; nie ma co, pomyślał. Na co teraz draniowi elektrostatyka? Co fizyka mówi na temat obszczanych drzwiczek, co?
Psiak uniósł łeb, by obejrzeć plastykowe okna drugiego piętra szkoły gimnazjalnej. Spojrzał się wprost w oczy pewnego piętnastoletniego chłopaka, niejakiego Chrystiana Krzyżanowskiego; spojrzenia dwóch wędrowców się spotkały. Spojrzenia dwóch bezpańskich i osamotnionych istot na chwilę się ze sobą zetknęły. I czy ważne w tym momencie jest, że jeden z nich jest kundlem, któremu został co najwyżej tydzień życia? Nie. To wszystko teraz bez znaczenia. W drogę, pomyślał anonimowy zwierzak, po czym ruszył przed siebie. W tym samym momencie, pewien piętnastoletni chłopak, niejaki Chrystian Krzyżanowski, snuł irracjonalne rozmyślenia na temat natury 'Wiecznego Wędrowca', z którym przed momentem nawiązał złudny kontakt. Nietrwały niczym rogal francuski ale... ale to chory pomysł, oczywiście, że chory!, stwierdził, ale myśl o tym psie jest przygnębiająca, mimo wszystko. Pies myśleć nie potrafi, pies to tylko pies. Pies nie potrafi patrzeć w taki sposób, w jaki patrzy człowiek ale... ale pewien piętnastoletni chłopak, niejaki Chrystian Krzyżanowski zdziwiłby się, gdyby wiedział, że takich jak on jest więcej. Tacy są wszędzie. Przykładowo, jeden taki właśnie przechadzał się przez ulicę ponaglany teraz przez klakson jakiegoś auta. A gdy Chrystian odprowadzał go wzrokiem, żal nieokreślony i bliżej nieuzasadniony szalał po jego duszy. Szalał po duszach ich obu.

2
Kraty, które oddzielały korytarz na parterze od szatni, zostały zatrzaśnięte. Mężczyzną, który przed minutą przekręcił w nich klucz był Arkadiusz Tarenty, szatniarz szkolny. Teraz szedł na starczych, powykręcanych artretyzmem nogach ku wejściu głównemu, by odciąć ostatnią drogę wyjścia ze szkoły. Za kilka minut w całym budynku zabrzmi dzwonek oznaczający dla większości koniec dzisiejszych zajęć. Wtedy kilkuset uczniów posypie się w kierunku szatni, by wziąć kurtki i rozejść się do domów na całe dwa, wolne od tej placówki dni. To oczywiste, ale jest kilku takich, którzy nie wyjdą drzwiami przeznaczonymi do użytku uczniowskiego, tylko tymi, frontowymi, do których Tarenty właśnie podszedł. Jest kilku jegomości, którzy mają gdzieś ustalone przez dyrekcje zasady. Trzęsącymi palcami Tarenty wyszukał spośród kłębka kluczy ten, który zaraz zmieni szkołę w barykadę. Przeciwko czemu? Jeżeli dobrze zrozumiał, to przeciw katastrofie. Jakiej? Tego już nie wiedział, bo tego mu dyrektorka nie powiedziała, a szczerze mówiąc, sama wyglądała tak, jakby nie znała na to pytanie odpowiedzi. Oczywiście przez ten cały czas rozmyślał, co to za okoliczność, która zagraża uczniom tej szkoły. Jak na sześćdziesięcioletniego pijaczka spędzającego większość czasu na rozwiązywaniu najprostszych haseł krzyżówek, bezmyślnemu kartkowaniu starych gazet w swojej szkolnej kanciapie, czy paleniu kilku papierosów na godzinę, Tarenty opracował dość sporo scenariuszy tego dnia. Oczywiście, najbardziej rozsądny był dla niego jakiś zamach; Polska przecież naraziła się tym wszystkim fanatykom, rozmyślał Tarenty, wchodząc w tą przeklętą koalicję. Wojna z terroryzmem i tak dalej. A przecież to stolica! Całkiem logiczny byłby atak na którąś ze szkół. Ale, no właśnie, ale dlaczego w takim razie szkoła jest zamykana a nie ewakuowana? Nie. Zamach to być nie może, szatniarz odrzucił koncepcję, bo gdyby to był zamach, to...
W tym momencie coś zastukało w szybę wyrywając Arkadiusza z refleksji i zwiększając tym samym częstotliwość uderzeń jego serca. Drzwi były już zamknięte, a za szybą stało dwoje policjantów. Oboje koło trzydziestki, mieli na sobie niebieskie uniformy; najwyraźniej nie byli z patrolu ani straży miejskiej. Wyglądali na urzędników z komendy. Jeden z nich rozglądał się nerwowo poruszając przy tym ustami, lecz do Arkadiusza nie docierał przez plastykowe drzwi żaden rezonans. Drugi zakręcił w powietrzu palcami udając, że przekręca klucz w zamku. Szatniarz zrozumiał sugestię i po krótkiej chwili rozważań wpuścił mundurowych do szkoły. Spostrzegł, że ci są zdenerwowani nie mniej niż on sam. Jednak na ich twarzach rozpościerało się coś jeszcze. Jakieś bezmyślne podniecenie zmieszane z przekonaniem, że wykonują ważną, naprawdę ważną misję.
Gdy Tarenty ponownie zamknął frontowe drzwi, odwrócił się w kierunku gości. Ci rozglądali się po holu głównym, na którym mieścił się bufet, dwa filary poobwieszane rozmaitymi plakatami, jeden stół ping-pongowy i masa wolnego miejsca.
- Panowie w jakiej sprawie? - Przerwał ciszę szatniarz. Spostrzegł, że jeden z policjantów, ten który relacjonował coś drugiemu stojąc za drzwiami, trzyma w ręku jakieś czarne, niemałe pudło. Trochę to go przestraszyło; przedziwne co może potęgować lęk w takich osobach, jak Arkadiusz Tarenty. Jemu przypomniało się kilka hollywoodzkich filmów, w których to rozmaici kryminaliści dokonywali największych zbrodni zmyślnymi sztuczkami. A jedną z takich sztuczek może być przecież mundur policyjny, pomyślał.
Drugi z policjantów, ten który ponaglał szatnairza, by tamten otworzył im drzwi, powiedział:
- Którędy do gabinetu dyrektora tej szkoły?
I oczywiście taka odpowiedź nie była dla Arkadiusza szalenie satysfakcjonująca, bo irracjonalna część jego umysłu kontynuowała kontemplację podpowiadając, że nie są to prawdziwi stróże prawa. Jednak trochę go to zapytanie ucieszyło, bo teraz to będzie problem dyrekcji, czyż nie? On zaraz ich do owej dyrekcji zaprowadzi, a potem uda się do swojej podziemnej kanciapy, gdzie grzecznie wypali kilka papierosków.
- Proszę za mną - Powiedział i poprowadził policjantów (którzy wcale nie muszą być policjantami! o zgrozo!) na trzecie (ostatnie) piętro, gdyż tam mieścił się pokój nauczycielski, a zaraz na lewo, drzwi do sekretariatu.
W owym sekretariacie nie wyczuwało się napięcia; senna atmosfera, odseparowanych od tej całej doktryny nauczania, sekretarek. Tu nieistotne są oceny, uwagi, przerwy pięciominutowe, bazgroły na ławkach i tym podobne, charakterystyczne dla szkoły, pojedyńcze hasła.
Gdy drzwi się otworzyły, zegar na ścianie wskazywał 14.32, a to oznaczało, że za sto osiemdziesiąt sekund szkoła przemieni się w Wieżę Babel; dziki tupot wymieszany z wrzaskami (trzeba przyznać, że pierwszoklasiści czują się dalej jak w podstawówce) setek uczniów, który przesiąknie mury tej szkoły na wylot.
Arkadiusz Tarenty rozejrzał się po pomieszczeniu. Za biurkiem siedziała sekretarka, której imienia ten nie potrafił sobie teraz przypomnieć. Najwidoczniej postanowiła udawać greka, bo opuściła wzrok i zaczęła dłubać w paznokciach. Szatniarz postanowił się nią nie przejmować i wskazał drzwi na lewej ścianie, na których była powieszona zielona tabliczka z napisem dyrekcja.
- Dziękuję - na taką afirmatywę zmusił się jeden z policjantów i ruszył w stronę drzwi dyrektor Beaty Kateckiej.
Sekretarka się temu nie sprzeciwiała, tylko dalej gmerała w paznokciach. Arkadiusz Tarenty zaś, postanowił udać się do swojego zakątka, zanim w szkole zabrzmi dzwonek.
Beata Katecka, dyrektorka gimnazjum numer 127 w Warszawie, była równie zdezorientowana jak wyżej wymieniony personel szkoły. Jednak specjalnie zaskoczona odwiedzinami nie była. Od razu, gdy drzwi do jej gabinetu się otworzyły, dyrektorka wstała by omówić z gośćmi kwestię... kwestię pewnego nieszczęścia, o którym nie miała ostrzejszego zarysu. Cała jej wiedza, dotycząca nagłego zaburzenia równowagi tego dnia, ograniczała się do jednego słowa, którym jest katastrofa.

3
Chrystian patrzył ale nie dostrzegał. Słuchał ale nie pojmował. Myślał, ale nie do końca - tak właśnie wyglądają dlań przedmioty ścisłe, których lekcje odbywały się na ostatniej bądź przedostatniej godzinie. Wojda zakończyła swoją tyradę podyktowaniem zadań domowych, po czym pozwoliła się spakować i umilkła. Tak więc; puste ławki, grobowa cisza i sekundy dzielące do dzwonka.
Krzyżanowski nie czuł się najlepiej. Odczuwał senność oraz znużenie tym dniem. Ba, jakim dniem? Czuł wstręt do całego tego przeklętego tygodnia. O dziwo, przestał pocieszać się myślą, że jutro może spać do południa. Miał to gdzieś. Na siódmej lekcji wszystko ma dla Chrystiana gówniane znaczenie. Wszystko. Rozejrzał się po sali, a że siedział w drugiej ławce od ściany, widział praktycznie wszystkich; dziewczyny siedzą cicho. Nawet ta ławka, którą zajmowały dwie najbardziej rozgadane dziewczyny w klasie, czyli Marty (dobrały się, imienniczki), wyglądała ospale. Chłopcy, którzy zazwyczaj w tych okolicznościach co najmniej szepczą, teraz postanowili siedzieć cicho wpatrując się w tablicę, na której widniały jeszcze wykresy szpetne funkcji (Wojda była nie tylko parszywym mówcą, ale także parszywym malarzem)
O dziwo, nikt nie gmera w telefonie bądź małym komputerku (wisteksy, tak się one zwą), które pamięci mają więcej niż maszyny z sal informatycznych, a iPody i tym podobne średniowieczne wręcz zabawki, wyglądają przy nich jak cepy. Ostatnio w modzie są te wisteksy. Główną ich zaletą jest odbieranie kilku kanałów telewizyjnych. Oczywiście monitorki były niewielkie, a co za tym idzie, jakość też nie powalała na kolana, ale cieszyły się one popularnością wśród młodzieży. Wystarczyło nałożyć bezprzewodowe słuchawki, przystawić wisteksa w odległości dwudziestu centymetrów od oczu, zakryć się plecakiem, i już można było oglądać jakieś seriale bądź poranne wiadomości. Chrystian takiego cuda nie posiadał, a zresztą do kupna specjalnie się nie palił. Na co mu taki ogłupiacz? By prześcigać się wśród znajomych, kto ma więcej pamięci, lepsze fuknkcje, czy szybszy odbiór internetu? To nie dla Krzyżanowskiego. Wystarczy mu najzwyklejszy w świecie komputer, który ma w pokoju. Tak czy siak, nikt w tym momencie z wisteksa nie korzystał. Dziwnie to wyglądało; nieczęsto spotykany widok.
Facet, z którym siedział Krzyżanowski, też nie wyglądał na specjalnie pobudzonego. Co prawda, Piotrek Paczewski nigdy nie był zbyt rozmowny i ruchliwy, ale w tym momencie wyglądał na szczególnie mało rozochoconego do życia. Przynajmniej takie wnioski wyciągnął Chrystian.
Spojrzał teraz na zegarek. Dzwonek za... dzwonek powinien już być. Właśnie kilka sekund temu, a Chrystian zegarek nastawiał co do sekundy. Już miał szturchnąć w ramię Paczewskiego, bądź przynajmniej odwrócić się do Eweliny, by oznajmić tą nowinę, gdy z głośników, których na każdą salę przypadały trzy sztuki, rozbrzmiał głos dyrektor Kateckiej.
- Uczniowie szkoły gimnazjalnej numer 127. Właśnie w tym momencie powinniście usłyszeć dzwonek. Pojawiły się jednak wyjątkowe okoliczności, które zmuszają nas do nagłej zmiany planów - w jej głosie Chrystian nie usłyszał spokoju, który zawsze był jej przypisywany. Trzeba przyznać, że Katecka nerwy miała ze stali. Tymczasem jej mezzosopran przemienił się w piskliwy i drżący sopran. Po tych trzech, niezbyt składnie wypowiedzianych zdaniach, dyrektorka zrobiła sobie chwilę przerwy, po czym poczęła kontynuować.
- Proszę wszystkich nauczycieli o sprowadzenie uczniów na salę gimnastyczną, gdzie podane zostaną dokładniejsze informację na ten temat. Wszyscy proszeni są o powyłączanie wszelkiego rodzaju telefonów, wisteksów oraz odtwarzaczy multimedialnych. Czekamy na dole.
Wojda patrzyła w skupieniu na odbiornik, jakby wyczekując dalszych wskazówek. Gdy takowych się nie doczekała, wstała i rzuciła okiem na klasę. Widać było, że w myślach liczy uczniów. Zabawne, jakie matematyczki mają tiki nerwowe, pomyślał Chrystian. Nauczycielka podeszła do dziennika, by wziąć go pod pachę, po czym oznajmiła wszem i wobec:
- Proszę was, abyście wyłączyli wszelkie urządzenia elektroniczne tak, jak prosiła pani dyrektor.
Przez salę przetoczył się szmer wyjmowanych z kieszeni urządzeń. Kilka wisteksów cicho piknęło, jednak nikt nie odezwał się słowem. Na twarzy Wojdy malowało się skupienie, a raczej próba skupienia. Oczy miała bowiem rozlatane, wyglądała nagle odrobinę starzej. Była zdezorientowana tak samo, jak uczniowie III h. Jednak na twarzach młodzieży, poza demencją, zawitało jakieś upiorne podniecenie. Tylko Chrystian Krzyżanowski dalej wyglądał sennie; nie był zdezorientowany jednak. Patrząc na niego, można było pomyśleć, że on na coś takiego był przygotowany, że on wie co się święci i dla niego to... to pewnego rodzaju rutyna. Tak reklamowała go jego mimika. A mimo, że reklamowała go błędnie, to w sposób wiarygodny. Cóż, niewykluczone, że podświadomie rzeczywiście wyczuwał wiszącą w powietrzu katastrofę. Świadomie jednak też był zaskoczony tą nagłą zmianą planów.
Eliza Nowicka zresztą wyglądała podobnie do niego. Jest ona przyjaciółką Chrystiana, z którym łączą ją dość dziwne stosunki i perypetie. Skierowała swoje brązowe, wielkie (acz prześliczne) oczy w jego kierunku. Chciała do niego podejść i porozmawiać, poczuć na sobie jego wzrok, dotknąć jego dłoni. Jednak wiedziała, że nie jest to odpowiedni moment na takie czułości. Uświadomiła sobie także przykry fakt; od pewnego czasu coś między nimi się zmieniło. Coś, co dręczyło ją i...
- Dobrze, proszę za mną - Powiedziała Wojda i ruszyła w stronę drzwi. Po chwili trzy rzędy ławek świeciły pustkami. Wszystkie nogi podreptały ku wyjściu. Każdy szedł w ciszy, jednak podniecenie dawało się wyczuć na kilometr. Nawet sama Wojda wyglądała na co najmniej zainteresowaną tym, jak to nazwała dyrektor Katecka, okolicznościom. Niczym zgrany garnizon składający się z ponad trzydziestu osób, klasa opuściła salę i wyszła na korytarz, by dołączyć do reszty tym podobnych oddziałów, z którymi razem utworzą wręcz armię. Jedyna para oczu, która pozostała w pomieszczeniu, należała do Edwarda Stachury, patrona szkoły nr. 127., którego portret wisiał nad tablicą, ni przypiął ni przyłatał, w sali matematycznej.
Na korytarzach panował niesamowity ruch; pierwszo-, drugo- i trzecioklasiści przeciskali się po wąskich schodach. Gdzieniegdzie można było zauważyć jakiegoś osamotnionego nauczyciela, który nawet nie starał się zachowywać pozorów porządku, tylko sam przeciskał się w tłumie. Doskonałym przykładem był Wasarczyk, grubawy facet od informatyki przeciskający się teraz przy filarze niczym wieloryb w akwarium. Sprawą oczywistą jest, że uczniowie samodzielnie kierowali się w kierunku sali gimnastycznej; żaden nauczyciel nie miał nad nimi kontroli. Wybuchła skromnej kategorii anarchia, która dawała uczniom poczucie bezmyślnej siły. Samo zamieszanie, którego przyczyny dla wielu nie miały większego znaczenia, było doskonałym pretekstem. Chaos był dla nich podniecający, budzący adrenalinę. Tymczasem cisza zmieniła się w swoisty hałas, z którego dało się wyłapać co najwyżej pojedyńcze słowa, a z rzadka takie stwierdzenia jak "Cholera, szybciej. Rusz tyłek, tłuściochu!" bądź "Kurwa, to dżihad! Pierdolone proroctwa się spełniły cha,cha!"
Warto dodać, iż ostatnimi laty pojawiła się taka moda na słowo dżihad. Po zakończeniu operacji koalicjantów na Bliskim Wschodzie napięcie na arenie międzynarodowej nie zmalało, a wręcz odwrotnie. Gazety prześcigały się w kontrowersyjnych artykułach dotyczących Azji zachodniej, tego co tam się wyprawia, przygotowaniach do wojny, a w końcu o słynnym dżihadzie. Trzeba przyznać, że religie świata ostatnio się poróżniły w wielu kwestiach, a racjonalny człowiek potrafił to zrozumieć i obiektywnie odrzucić prawdopodobieństwo dżihadu, jednak święta wojna stała się określeniem na tyle często używanym, że jakiś kabotyn postanowił je wykrzykiwać w trakcie zbiegania na salę gimnastyczną.
Chrystian Krzyżanowski zachował spokój. Wyglądał wśród tego szalejącego tłumu jak motyl w krainie pterodaktyli; nie spieszyło mu się, przepuszczał ludzi. Mimo, że jego klasa już dawno zostawiła go w tyle, on szedł wolniejszym tempem w swobodnym, acz intensywnym skupieniu. Oczywiście, był ciekaw co się wydarzyło. Jednak nie wyczuwał wewnętrznej podniety. Nie dostał kopa, by biec po schodach na złamanie karku, tylko po to, by zająć sobie lepsze miejsce. Przecież każdy się dowie, czyż nie?, pomyślał.
Gdy zszedł już na parter, był już niemal ostatnią osobą, która szła w kierunku sali gimnastycznej. Ostatnimi bowiem osobami kierującymi się tam, była dyrektor Katecka pod eskortą dwóch policjantów.
Krzyżanowski przepuścił tę trójkę przodem, po czym ruszył za nimi. Gdy doszedł do drzwi, ujrzał jak rozstępują się szeregi uczniów przepuszczając eskortowaną Katecką. Sam jakoś wdrożył się w ten tłum i przeprawił się pod parapet, na którym stał Marcin Dosztyn, jego dobry znajomy. Ten zrobił miejsce dla Krzyżanowskiego, który wgramolił się zaraz na okno. Stojąc tak, obserwował jak Katecka kieruję się w stronę bramki, gdzie było już wolne miejsce, stworzone najprawdopodobniej przez stojących tam kilku nauczycieli.
Beata Katecka odwróciła się w stronę tłumu i wnet zapanowała cisza.

4
Kwatera Arkadiusza Tarentego była niewielka; zaledwie kilka metrów kwadratowych. A to i tak był odrobinę podkoloryzowane, gdyż pomieszczenie było zagracone rozmaitymi rupieciami. Tarenty po godzinach był bowiem konserwatorem gimnazjum.
Siedział teraz na malutkim łóżku, z którego niekiedy korzystał zostając w szkole na noc. Palił swobodnie papierosa i zastanawiał się, czemu dzwonek nie zadzwonił o wyznaczonej dlań porze. Po głowie wciąż pałętały mu się chore pomysły, które raz stawiały policjantów w roli bandytów, raz w roli prawdziwych mundurowych. Raz odrzucał prawdopodobieństwo zamachu, raz uważał, że to całkiem racjonalny pomysł.
Odkąd zamknął się na zasuwę, czuł się nieco bezpieczniej. Oczywiście tylko nieznacznie, bo znów powróciła myśl o zamachu. Postanowił, że kiedy skończy papierosa, włączy radio. Jeżeli to coś poważnego, to na pewno będą o tym mówić na kanale informacyjnym. Kończył już trzeciego papierosa, a radio dalej stało niepodłączone do prądu. Cóż, Arkadiusz Tarenty był palaczem, równie nałogowym jak alkoholikiem.
Gdy uporał się z trzecim papierosem, postanowił, że zanim włączy radio, łyknie sobie niewielkiego drinka. Targnął się na nogi, by wyjąć wódkę, którą schował wewnątrz swojego malutkiego łoża. Nalał trochę alkoholu do szklanki i wymieszał go z jakimś napojem gazowanym, który w stosunku do wódki wynosił jak jeden do ośmiu. Gdy opróżnił szklankę, o dziwo poczuł się jeszcze bezpieczniej. Teraz mógł zająć się radiem.
Gdy podłączył odbiornik do prądu, musiał chwilę manipulować pokrętłem, by znaleźć wśród szumu jedną z trzech stacji, która na tym starym sprzęcie odbierała. Gdy ustawił fale radiowe na kanale informacyjnym, z odbiornika popłynęły następujące słowa:
-...adomo na ten temat. Nie przeprowadzono jednak ewakuacji, a najbardziej skażony teren podjęto kwarantannie. Liczba ofiar nie jest jeszcze znana. Podejrzewamy, że trupów na miejscu wybuchu może być nawet kilkuset... - Tarenty słuchał informacji podawanych przez spikera z szeroko otwartymi ustami. Nieświadomie nalał sobie kolejną porcję wódki. Tym razem nie rozcieńczał jej z żadnym napojem. Opróżnił szklankę jednym haustem. Słuchał dalej.
- Oficjalnych wiadomości na ten temat nie udzielono jeszcze mediom. Nie ma jednak wątpliwości, że wszystko to ma ścisły związek z energią jądrową. Postawiono bowiem w stan gotowości wszelkie służby porządkowe na terenie całego kraju, a o ile nam wiadomo, także w innych częściach Europy. Pozamykano domy handlowe, sklepy, szkoły i wszelkie inne miejsca publiczne. Tramwaje i autobusy nie zatrzymując się na przystankach, a zmierzają w stronę pętli, gdzie już rozstawione są prowizoryczne szpitale polowe, gdzie podane zostaną ludziom leki mające zwiększyć odporność na promieniowanie radioaktywne. Nie ma wątpliwości, że pod Radomiem eksplodował reaktor jądrowy, o którym oficjalnie nic nie było wiadomo. Największe zamieszanie trwa w stolicy, która najbardziej jest zagrożona promieniowaniem. Według prognoz meteorologicznych trucizna zawarta w powietrzu, zmierza wraz z wyżem atmosferycznym na północ; Warszawa będzie pierwszym celem na jej drodze, jednak niewykluczone jest, że zatrute powietrze dojdzie aż do Szwecji. Tragedii ulegną wsie, które pozbawione środk... - Komunikat się urwał ustępując szumowi.
Tarenty pobawił się chwilę pokrętłem, po czym odłączył radio od prądu. Coś nawaliło, nieistotne co. Kogo to obchodzi? Dowiedział się tego, co było najważniejsze. Walczył w tym momencie z przerażeniem, które potęgowało się w nim z każdą sekundą. Teraz jego zadanie polegające na pozamykaniu wszystkich okien na holach oraz drzwi wyjściowych wydało się oczywiste. Przynajmniej tyle był w stanie pojąć. Szok wywołał w nim fakt, że Polska dysponowała czymś takim, jak reaktor jądrowy. Oczywiście to żaden grzech; oficjalnie kilka państw Unii Europejskiej korzysta z tego rodzaju energii. Jednak polski rząd nie tak dawno, bo niespełna rok temu, brał udział w międzynarodowym plebiscycie dotyczącym tego źrodła energii. Mało tego, stanowisko Warszawy w tej sprawie należało do większości opowiadającej się za wycofaniem tego sposobu uzyskiwania energii, co spowodowało nałożenie olbrzymich podatków na kraje z takiej energii korzystające. Tarenty wyczytał takie informacje z gazet, ale utkwiło mu to w pamięci, bo interesował się trochę sprawą rozwoju państw Bliskiego Wschodu, które jak jeden mąż prowadziły nuklearną politykę. Tarenty, jakby nie było, był osobą na tyle racjonalną, by dostrzec w tym plebiscycie cios w stronę chociażby Iranu, którego wysokie kary miały zmusić do porzucenia idei rozwijania swojego... no, trzeba to nazwać arsenałem nuklearnym, bowiem nawet dziecko wie, że wygodny sposób i rozwiązanie problemów energetycznych, to tylko przykrywka dla spraw o wiele poważniejszych.
Zimna Wojna trwała. Tak, oto powtórka z rozrywki. Tylko teraz zmieniła się nieco hierarchia wartości poszczególnych mocarstw; USA dalej pozostawało, rzecz jasna, na pierwszej pozycji. Potem były chociażby Indie, Korea, Iran... Wartość Rosji spadła jednak na pysk. Rosja w dzisiejszym świecie się nie liczyła; teraz mocna była tylko w kontrowersyjnych wypowiedziach, które zazwyczaj mierzone były ku polityce Stanów Zjednoczonych.
Polska była, zaraz po Wielkiej Brytanii, najbliższym sojusznikiem USA, więc i Warszawie się obrywało od Moskiewskich gazet. Budowa tarczy antyrakietowej została przerwana właśnie przez interwencję Rządu Federacji Rosyjskiej, która szantażowała Unię Europejską rozmaitymi gospodarczymi sposobami. Ta musiała zatem przerwać budowę tarczy w Polsce jakimś zmyślnym sposobem. W każdym razie udało im się. W tym momencie jednak, Arkadiusz Tarenty miał spore powody ku temu, by kwestionować to, czy pracę nad tym projektem rzeczywiście zostały przerwane. Nie był jednak w stanie dłużej utrzymać się przy tej myśli, bo szok co chwila powodował u niego to samo osłupienie paraliżujące zarówno jego umysł, jak i ciało.
Siedział na kanapie, wódkę odrobinę zdążył już poczuć, ale nie na tyle, by ta jeszcze bardziej przyćmiła jego myśli. Zastanawiał się nad wieloma rzeczami jednocześnie; teraz nad skutkami takiej eksplozji... Przypomniał mu się rok 1986 i słynny Czarnobyl, w którym katastrofa atomowa oficjalnie pozbawiła życia około trzydziestu osób. Nieoficjalnie było ich grubo ponad pięć tysięcy. A ile osób męczyło się latami z chorobą popromienną? Ile nieoficjalnych dokonano aborcji? Ile dzieci narodziło się z wadami spowodowanymi napromieniowaniem? Tarenty może nie był człowiekiem szalenie powalającym swoją inteligencją, nie posiadał bogatego zasobu słów, a wykształcenie nie pozwalało mu na lepszą posadę, ale Tarenty był człowiekiem racjonalnym, mimo wszystko, i wiedział, że do informacji oficjalnych należy czasem podchodzić z dystansem. Tak więc, jeśli w Czarnobylu eksplozja pozbawiła życia tysięcy ludzi, to ilu ludzi pozbawi w Polsce? Przecież świat rozwinął się niesamowicie od tamtego czasu! 1986 rok... to prawie czterdzieści lat temu!, pomyślał Tarenty. Wtedy oficjalnie zginęło trzydzieści osób, kontynuował myśl, a teraz oficjalnie zginęło kilkaset; ile więc osób umrze w Polsce na chorobę popromienną, skoro w 1986 na Ukrainie zmarło kilka tysięcy osób? Matko...
Wyjrzał przez okno, do którego musiał się wspiąć, gdyż jego kanciapa mieściła się w połowie pod ziemią. Ujrzał czarne niebo, na którym widniały mroczne deszczowe chmury. Deszcz to kwestia czasu. A może nawet olbrzymia ulewa? Czy nie podobne wczoraj były prognozy pogody? Cóż, pomyślał, w prognozie pogody nie uwzględnili wybuchu reaktora jądrowego w Radomiu.
Mimo szczelnego plastykowego okna, dało się dostrzec, że wiatr znacznie przybrał na swojej sile. Drzewa kołysały się niczym jachty żaglowe na oceanie. Ulica była opuszczona. Nawet jeden samochód nie przejeżdżał. Tarenty spostrzegł, że światła na przejściach są wyłączone; świecą przerywanym pomarańczowym światłem. Ciarki przeszły po karku szatniarza, gdy zobaczył przebiegającego po chodniku, po drugiej stronie ulicy psa. Sam nie wiedział czemu, ale ten widok w tych okolicznościach wydawał mu się przeraźliwy.
Rzucił okiem na budynki po przeciwnej stronie ulicy; żadnego otwartego okna. Zapewne już każdy wiedział, co takiego się wydarzyło, pomyślał ponuro.
żałował w tym momencie, że nie posiada w tym skromnym pomieszczeniu jakiegoś telewizora, który mógłby pokazać mu wizualnie tą tragedię. Nie mógł bowiem jej sobie wyobrazić. Takie rzeczy po prostu się nie zdarzają!, pomyślał. Nie w dzisiejszym świecie! Nie w XXI wieku. Nie w Europie. Jednak ten dzień miał szatniarzowi uświadomić, że nie należy być zbyt ortodoksyjnym względem stereotypowych zasad równowagi i bezpieczeństwa na świecie.

5
Mniej więcej w tym samym momencie, kiedy Arkadiusz Tarenty usłyszał pierwsze płynące z radia słowa, piętro wyżej swoją przemowę rozpoczynała dyrektor Beata Katecka. Sala gimnastyczna wypełniona była po brzegi przez gimnazjalistów; ucisk był niesamowity. Wielu uczniów stawało na parapetach. Wśród tych znalazł się między innymi Chrystian Krzyżanowski. Nieliczni powdrapywali na drabinki, by lepiej słyszeć słowa dyrektorki, które nie będą przecież wzmacniane przez żaden sprzęt.
Nikt z obecnych na sali, poza dyrektorką i dwoma funkcjonariuszami, nie jest świadom tego, co się naprawdę wydarzyło. Nikt też nie podejrzewa zamachu, nie mówiąc już o eksplozji reaktora jądrowego. Szczerze mówiąc, znaczna większość uczniów jest przekonana, że poszukiwany jest ktoś ze szkoły. Ktoś coś przeskrobał, więc teraz po niego przyszli, ot co. Przecież kradzieży dokonywano, a skomplikowany system kamer temu nie przeszkadzał. Przecież co rusz ktoś handlował narkotykami. Przecież to logiczne! Dlatego robią ten apel, bo chcą znaleźć winowajcę, myślała większość.
- Drodzy uczniowie - zaczęła przemowę Beata Katecka - jak zapewne zauważyliście, dzwonek został wyłączony. Sprowadzono was tu w celu dokonania rutynowej kontroli wyznaczonej dla wszystkich szkół gimnazjalnych w Warszawie. Jest to polecenie odgórne, podpisane przez ministra edukacji. Jeżeli oczekiwaliście jakiejś sensacyjnej wiadomości, to muszę was rozczarować. Nic bowiem sensacyjnego się nie wydarzyło. Za moment rozejdziecie się do poszczególnych sal. Następnie, za przewodnictwem przydzielonego klasie nauczyciela, kolejno udacie się do pielęgniarki, gdzie otrzymacie szczepionkę z neutralnym dla organizmu płynem. Zanim to się jednak stanie, musimy zebrać od was wszelkie urządzenia elektroniczne - wskazała na Wasarczyka, tłustego nauczyciela od informatyki, który już przeciskał się w tłumie trzymając w ręku czarną foliową torbę, do której uczniowie wrzucali telefony, wisteksy, odtwarzacze multimedialne itp. Oczywiście było to tylko tanim chwytem na odcięcie uczniów od świata oraz trzymanie ich w nieświadomości w obliczu tragedii - Proszę oddawać urządzenia panu Wasarczykowi. Zapewniam, że nic się z nimi nie stanie i wrócą do was w stanie nienaruszonym. Czy są jakieś pytania?
Chwila absolutnej ciszy. Wreszcie odezwał się jakiś drugoklasista, którego nazwiska Chrystian nie znał:
- Może nam pani dokładniej wytłumaczyć, o co w tym wszystkim chodzi? Jakie szczepionki, po co? Przeciw czemu są to szkolenia? - Jakby na potwierdzenie tych słów, przez salę przetoczył się cichy pomruk aprobaty. Dyrektorka wyglądała na zmieszaną, bo taką w rzeczywistości w tym momencie była. Umiała kłamać ale w tym momencie przebijała wyreżyserowaną przemowę Stalina. Ba, przebijała nawet misję Apollo 11, którą zdementował dwa lata temu rząd Stanów Zjednoczonych (jak się okazało, słynne lądowanie na księżycu zostało nakręcone w studio przez Stanleya Kubricka)
Nie każdy usłyszał te słowa, gdyż chłopak mówił cicho, a sala była całkiem niemała. Jednak po chwili wiadomość została przekazana za plecy przez tych, którzy ją usłyszeli.
- Na tym właśnie polega ta kontrola. Nie mogę wam dokładniej powiedzieć nic na ten temat - odpowiedziała Katecka - Jak już zebrane zostaną wszystkie wasze elektroniczne zabaweczki powrócicie do sal, z których przyszliście, by poczekać tam na nauczycieli, którzy muszą chwilę ze mną pozostać. Uczniowie!, proszę kierować się w stronę wyjścia. Tylko bez wygłupów. Pokażcie, że nie jesteście już dziećmi - Zakończyła tymi trochę żenująco i bezsilnie brzmiącymi słowami. Nikt nie wierzył, że tajemniczej, jak to nazwała Katecka: kontroli, będzie towarzyszył spokój. Wystarczy jeden lub dwóch uczniów na każdą klasę, którzy będą starali się popsuć mechanizm prawidłowości kontroli, a tryb tego działania zostanie zaburzony.
Uczniowie zaczęli się rozchodzić w kierunku wyjścia.
Chrystian Krzyżanowski szedł sam, trochę na uboczu. Obserwował dyrektorkę, która w obecności policjantów, dyskutowała już z nauczycielami, wśród których nie zabrakło Wojdy. Jego samopoczucie było w fatalnym stanie, acz nie na tyle, by nie potrafił rozróżnić prawdy od fałszu. A to, co przed chwilą mówiła dyrektor Katecka było najzwyklejszym w świecie łgarstwem. Wiedział to. Nawet trochę jej współczuł, ponieważ potrafił dostrzec w jej słowach, mimice i gestykulacji pewną bezsilność. Przygnębiającą bezsilność. Współczuł też tej bandzie kretynów, którzy otaczali go z każdej strony; podejrzewał, że tylko nielicznych z nich stać na wnioski, do których sam doszedł. Nie miał wygórowanego poczucia własnej wartości, ale swoje wiedział. Głupkiem nie był. Nikt nigdy nim nie manipulował. No, może poza Elizą Nowicką. Teraz dostrzegał bezsens otaczających go śmiechów, w których ujrzał tylko bezsilność. Zresztą równie głęboką, jak w oczach Kateckiej. Chorobliwą wręcz bezsilność.
Spostrzegł w tłumie ową Elizę Nowicką. Nagle zapragnął do niej podejść, wziąć ją za rękę i uciec z tego chorego miejsca. Zapragnął zapomnieć o tym, co wydarzyło się jakieś trzy tygodnie temu. Stosunki między nimi znacznie się wówczas ochłodziły. I mimo, że on wciąż ją kochał, nic nie mógł zrobić, by stosunki te polepszyć. Właśnie taka była ich przyjaźń - fałszywa. Może to odpowiednie słowo, a może nie. Sam nie wiedział. Wiedział jednak, że to, co łączyło go z Nowicką przez ostatnie dziesięć miesięcy było czymś więcej niż przyjaźń. Przyjaciele bowiem się tak na siebie nie patrzą. Przyjaciel na przyjaciółkę nie może patrzeć z pożądaniem, bo to w pewien sposób zdradza ich przyjaźń, dając zarazem coś, co można nazwać nasieniem, z którego można wyhodować większe, dojrzalsze uczucie. Krzyżanowski myślał nieraz, że nie ma nic ponad przyjaźnią, a sama miłość to tylko wytwór ludzkiej wyobraźni... to określone uczucia, które w połączeniu stwarzają pozory czegoś potężniejszego od przyjaźni. Przykładowo; sentyment, przyzwyczajenie, pożądanie, zazdrość oraz sympatia, mogą w człowieku stworzyć złudne wyobrażenie miłości. Chrystian przestał tak myśleć, gdy przyjaźń między nim a Elizą przeistoczyła się w ową miłość, której nie mógł już wyjaśnić tak prostą metodą. Uczucie to, było zaprzeczeniem jego teorii. Obaliło ją, niczym podmuch wiatru obala wieżę z kart. Teoria "złudnego wyobrażenia miłości" została zdementowana, niczym teoria Darwina, którą kilka lat temu wycofano ze szkolnych podręczników.
Nagle Eliza znalazła się tuż obok niego. Teraz nie było innego wyjścia. Jako człowiek cywilizowany (a nie pochodzący od małpy) miał obowiązek się odezwać. Kochał ją. Chorobliwie za nią szalał, ale wiedział, że jest to uczucie nieodwzajemnione, skazane na porażkę, niczym ptak, który wyruszył do Ameryki Łacińskiej drogą powietrzną nad Atlantykiem, ale w połowie podróży opadł z sił - teraz zbyt późno, by zawracać, a za mało sił, by dotrzeć do brzegu. Tylko opadnięcie na fale zdawało się oczywiste. Tak więc, ich uczucie miało spocząć na dnie oceanu miażdżone przez nieprawdopodobnie silne ciśnienie, które tam panuje.
- Cześć! - Rzuciła pierwsza, a on uświadomił sobie, że są to pierwsze słowa, które usłyszał z jej ust, od tygodnia. Tak, dokładnie tydzień temu zapytała się go, czy nie poszedłby z nią na frytki po lekcjach. Odmówił wówczas bez wahania, czego następnego dnia żałował. Zbyt mało odwagi miał jednak, by do niej podejść.
- No witam. Ciekawa sprawa, co? No wiesz, z tą rutynową kontorlą - Wypowiedział te słowa bez namysłu, trochę bojąc się, że będzie zbyt długo milczał, a do tego nic lepszego nie wykombinuje. Dziwnie zabrzmiały te słowa. Były przesiąknięte wstydem. Zresztą w takim samym stopniu, jak oczy Elizy. Spojrzał na nią i szarpnęło nim nagłe uczucie beznadziejności. Znienawidził ją, znienawidził siebie, znienawidził cały ten podły świat. Homofobia, której na codzień nie zwykł tolerować, chwilowo była dominującym w jego wnętrzu uczuciem.
- Tak, w dodatku zabrali mi telefon. Wściekła jestem. Matka nie będzie wiedziała, co się ze mną dzieję - To też zabrzmiało nie mniej sztucznie, jak słowa Chrystiana. Jednak te trzy zdania, były już najdłuższymi, jakie od niej usłyszał od jakichś dwóch tygodni. Dalej tak pójdzie i cofną się o miesiąc!, pomyślał, wtedy to już będzie mógł ją obejmować i całować! Niczym miesiąc temu, ha! Po krótkiej chwili znienawidził się jeszcze bardziej za tą myśl. Ostatnio coraz częściej najniebezpieczniejszym wrogiem Krzyżanowskiego, były jego własne myśli. Usamodzielniły się; niekiedy tracił nad nimi kontrole.
Szli teraz po schodach kierując się w stronę sali matematycznej. Mową Chrystiana zapanował bezwład. Jego język był sparaliżowany wstydem, już nie tyle przed nią, co przed samym sobą. Ogarnęło go znane mu dobrze uczucie obcości i pogardy do własnego siebie. Przykładowo, teraz patrzył w jej twarz wstydząc się, że są to jego oczy. Albo inaczej; że w taki sposób wykorzystuje jeden z pięciu zmysłów. W tak parszywy sposób.
Chrzanić to, rzekł do siebie w duchu, chrzanić ją. Pomyśl o tym co ci zrobiła, to od razu przejdzie ci ochota na dalszą rozmowę.
Jakby na potwierdzenie, wśród tłumu dostrzegł Wojtka... hm... Wojtka Basowskiego. Zbieg okoliczności, czy Pan Bóg sobie żarty stroi?, pomyślał.
- Mhm - Odpowiedział. Następnie niewiele myśląc, wykorzystał chwilowy ucisk, żeby zgubić się w tłumie tak, by Eliza nie domyśliła się, że zrobił to umyślnie. W każdym razie udało mu się. Wpadł w wir kilkudziesięciu osób i pozostał tym sposobem w tyle. Gdy wejdzie do klasy, nie będzie już się musiał do niej odzywać.
Przed nosem śmignął mu Wojtek Basowski. Szedł dziarskim krokiem nie zważając na otaczający go tłok.
Nigdy się do niej nie odezwę, nigdy nie spojrzę, zapomnę o niej na zawsze, pomyślał Chrystian.

6
Reaktor wybuchł dziewiętnastego października roku nieistotnego (powiedzmy, że druga dekada XXI wieku) Niemal trzy tygodnie po zupełnie innej eksplozji, która dla Chrystiana Krzyżanowskiego miała równie potężne skutki, jak ta nuklearna dla ekologii województwa mazowieckiego.
Eliza Nowicka, która uważała się za przyjaciółkę Chrystiana, nieco się pogubiła w krętym tunelu własnych, niepewnych uczuć. Przywoływany dzień był czwartkiem; po lekcjach umówili się na kawę w centrum. Oboje uwielbiają kawę, więc ta była bardzo częstym sposobem spędzania ich wspólnego czasu.
Usiedli przy samym oknie, gdzie mieli widok na główną, najszerszą ulicę, którą oboje uwielbiali podziwiać z trzeciego piętra. Senna atmosfera kawiarenki była przyjemna, potęgowana przez rytmiczny blues, który zawsze dominował w tym miejscu, acz nigdy się nie nudził. Leciał wówczas jeden z bluesowych utworów jakiegoś niemalże zapomnianego muzyka. Bob Dylan?, chyba tak się nazywał (nazywa, o ile jeszcze żyje) Nosowy głos wokalisty podbijany był żeńskim głosem, który raz śpiewał "ahaa", raz "living the blueeees"
Czekając, aż kawa nieco się schłodzi, (preferowali gorącą, ale tym razem przypadł im wrzątek) Chrystian ujął dłoń Elizy. Wyczuł, że to właściwy moment na poruszenie trapiącej go kwestii uczuciowej. Irytowała go bowiem ta niepewna sytuacja, w której się znalazł. A to przecież ciągnie się już od ponad dziesięciu długich miesięcy! Mowa o przyjaźni, której wiele do przyjaźni brakowało, a zarazem która wyprzedzała przyjaźń o całe lata świetlne. Bo co to za przyjaźń?; byli dla siebie jak stare małżeństwo. Znali wszystkie swoje sekrety. Odczytywali wszystkie swoje myśli... Ba!, czasem dawało się między nimi wyczuć łączącą ich telepatyczną więź. Spędzali ze sobą wiele godzin, w ciągu których byli o siebie zazdrośni, całowali się w kinach, obściskiwali w parkach... czy to przyjaźń? Jeśli tak, to jak w takim razie wygląda prawdziwy związek małżeński?, pomyślał pewnego razu Krzyżanowski. Doszedł do wniosku, że (idąc analogiczną ścieżką przeskoku między przyjaźnią) taki związek opierałby się na zwierzęcych orgiach.
- Eliza, kim ty właściwie dla mnie jesteś? - Zapytał. Długo układał w myślach prawidłowe pytanie, ale lepszego nie zdołał uformować. Musiał zadowolić się tym.
- Nie rozumiem - odparła - jestem twoją przyjaciółką.
Zirytowała go taka odpowiedź, bowiem ilekroć poruszał ten temat, słyszał, że ta jest jego przyjaciółką.
- Dobrze wiesz, o czym mówię. Nie udawaj. Chcę tą... sprawę trochę naprostować, rozumiesz? - nie czekając na odpowiedź, której nawet nie spodziewał się usłyszeć (był przekonany, że ona rozumie), począł kontynuować - Jestem zmęczony takim układem. Trochę mnie to przybiło... chcę z tobą być.
Ona utkwiła wzrok za oknem. Nie odpowiedziała, co zmusiło Chrystiana do jakiegokolwiek sprecyzowania swoich myśli. Nienawidził, gdy tak robiła.
- Eliza, czemu nie chcesz ze mną być? Możesz mi to zdradzić? Przecież nic między nami się nie zmieni, gdy powiesz: tak. Po prostu będę spokojny i ty będziesz spokojna. Będę mógł mówić wprost, że jesteś moją kobietą. Rozumiesz? - Znów to głupie zapytanie. Taki miał tik nerwowy. Gdy snuł filozoficzne, trudne do pojęcia przez samego siebie myśli, nawet nie przychodziło mu do głowy , by zapytać ją, czy ta go rozumie. Jednak gdy mówił o rzeczach oczywistych i banalnych, wciąż dopytywał, czy Elizka aby na pewno rozumie poruszaną kwestię.
- Nie chcę się z nikim wiązać - Odpowiedziała.
- Cholera! Tu nie chodzi o wiązanie się! Już jesteśmy ze sobą związani, czy tego chcesz, czy nie. Tu chodzi o... hm... tu nie chodzi o powieść, tylko o jej okładkę - Chrystian uwielbia posługiwać się rozmaitymi metaforami. To też jeden z jego licznych tików nerwowych.
- Więc dlaczego jest to dla ciebie takie ważne? - W końcu na niego skierowała swoje oczy. Puściła jednak w tym samym momencie rękę, jakby patrzenie się w oczy i trzymanie się za dłonie jednocześnie było wykroczeniem poza limit bliskości. W tej samej chwili Bob Dylan, czy jak kto woli Robert Zimmerman, ustąpił miejsca innej bluesowo jazzowej pieśni Mudy'ego Watersa, o którego istnieniu Chrystian nawet nie miał pojęcia.
- Nie wiem. Co nie zmienia faktu, że jest to dla mnie ważne. Nic na to nie poradzę - I mówił to całkowicie szczerze. Bez uprzedniego zastanowienia, co zawsze zwiększało szczerość jego wypowiedzi.
- A dla mnie jest ważne, żeby zostało tak, jak jest teraz.
- Nie. Mam tego dość. Eliza, zrozum. W jedną albo w drugą stronę. Teraz... teraz stoimy na, cholera!, czuję jakbyśmy stali na cienkim lodzie. Albo robię krok w tył, albo krok wprzód... Ty zadecyduj, co mam zrobić.
Wzięła łyk kawy, która przestała już parzyć w gardło. Chrystian poszedł w jej ślady. Trochę zaschło mu w przełyku od tego gadania.
- Chrystian, posłuchaj - powiedziała, a on zaczął uważnie słuchać każdego jej słowa - Ty jesteś dla mnie najważniejszy, o czym doskonale wiesz. Jesteś najwspanialszym chłopakiem, jakiego znam. Czego jeszcze chcesz? Bycie ze sobą to tylko tytuł. Po co nam to? Jesteśmy jeszcze dzieciaki, jakby nie było. Nie czuję potrzeby wiązania się - Wyglądało na to, że już skończyła.
Rozważył jej słowa, po czym rzekł:
- Nie kochasz mnie, w tym problem, czyż nie?
- Jezu. Kocham cię, Chrystian... ale nie tak, jak ty byś sobie tego życzył.
- Skąd wiesz, czego sobie życzę?
- Nie wiem, ale podejrzewam. I sądzę, że by cię nie satysfakcjonował sposób, w jaki cię kocham. A mnie na nic więcej nie stać, przepraszam. Kocham cię jednak w pewien sposób i ufam. Ty także możesz mi ufać.
Te słowa chwilowo mu wystarczyły, a w szczególności te ostatnie. Jemu też szalenie nie zależało na tych, jak to nazwała Eliza, tytułach. Wiązanie się w tym wieku to zazwyczaj szczeniackie popisy, wybudowane na niczym. Szpan przed znajomymi, francuskie pocałunki i kompletny brak znajomości swojego partnera. Fasada ich uczucia była stworzona ze szczerej przyjaźni. Tym zasadniczo się różnili od innych par w ich gimnazjum. Jej ostatnie słowa ukoiły go o tyle, że kasowały jego niepokój, który często opierał się na myśli, że znudził się Elizie, bądź ta znalazła sobie innego. Jednak owe ostatnie słowa, czyli przyżeczenie wzajemnej ufności, miały dla niego znaczenie lecznicze. Chłodziły go niczym balsam bądź mokra szmata na pogrążonym w gorączce czole. Uspokoił się więc i dał sobie spokój z dalszym ciągnięciem Nowickiej za język. Przynajmniej na jakiś czas, ponieważ dziś o tym zapomni, może jutro też, ale najpóźniej za tydzień niepewność powróci, spotęgowana przez jakąś rozmowę Elizy ze znajomym płci jej przeciwnej. Chrystian był bowiem chorobliwie o nią zazdrosny.
Gdy opuścili bluesową kawiarnię, poczekał z nią na pasujący jej tramwaj, którym pojechała do domu. Chwilę wcześniej otrzymała wiadomość, że ma migiem wracać, czy jakoś tak, toteż darował sobie odprowadzanie jej pod same drzwi.
Chrystian Krzyżanowski czekając na swój tramwaj zastanawiał się nad swoją
(ich)
przyszłością, która wydawała się być owiana gęstą mgłą. Była całkowicie nieznana i niepewna. Co będzie, gdy pójdą do różnych szkół licealnych? Wówczas ich związek, który oficjalnie związkiem nie jest, nie ma szans na przetrwanie. Był tego absolutnie pewien. Cóż, nie wiedział, że ich związek rozpadnie się za niepełne dwa kwadranse.
Wsiadł w końcu do autobusu, którym rzadko jeździł, acz zdarzało mu się niekiedy, gdy pod wpływem chwili wypowiadał wojnę rutynie. Jechał w zadumie; obserwował ludzi zastanawiając się nad tym, czy nie jest zbytnio przewrażliwiony. Ludzie mają przecież poważniejsze problemy od takich błahostek. Eliza jest z nim, a to najważniejsze! I może jej ufać! To też szalenie ważne.
Wyjął z plecaka książkę, którą zaczął kartkować kilka dni wcześniej. Ciekawa proza, aczkolwiek trochę nie w jego stylu. Zbiór kilkunastu opowiadań Sebastiana Szewczyka. Nosiła tytuł "Wszystko co kochasz, może być użyte przeciwko tobie". Całkiem interesująca lektura, naprawdę, tylko trochę przesiąknięta apatią i pesymizmem. W sumie, do kupna tej książki zachęciła go nieco historia jej autora, który po wydaniu tych opowiadań zapadł się pod ziemię. Podobno rzucił się z mostu, jednak (co ciekawe) ciała nigdy nie odnaleziono. Chrystian pomyślał, że facet ma czego żałować, bo jego książka stała się po jego śmierci/odejściu bestsellerem.
Zaczytał się w niej w trakcie jazdy. Przestał wyglądać za okno, by liczyć przystanki, jak ma w swoim zwyczaju. Nie mógł więc zauważyć, że autobus wiezie go w inne miejsce. Pojazd miał zmienioną trasę, o czym informowały czerwone wstawki na tablicy bocznej, które Krzyżanowski przeoczył.
Autobus zamiast zawieźć go pod dom, wywiózł go na inną dzielnicę. Zatrzymał się pod parkiem, który znajdował się nieopodal osiedla Elizy. Chrystian zorientował się, dzięki Bogu, we właściwym momencie. Wyszedł na owym przystanku pod parkiem, który zwał się Skaryszewskim, bądź coś w tym stylu. Krzyżanowski nie był zbyt obeznany w tej dzielnicy, jednak postanowił, że przejdzie się przez ten ogród zieleni, która mimo wczesnej jesieni dominowała w tym miejscu. Wyjdzie po drugiej stronie, gdzie wsiądzie w odpowiedni tramwaj, który zawiezie go tam, gdzie trzeba.
Kiedyś był z Elizą w tym miejscu, jednak był to jeden jedyny raz. Zazwyczaj to ona przyjeżdżała do niego.
Szedł tak parkiem, (nieco okrężną drogą, o czym nie wiedział) gdy nagle dostrzegł znajome barwy pewnej kurtki. Ta należała bezapelacyjnie do Elizy, która siedziała na ławce tuż za krzakami. Chrystian postanowił, że pójdzie kawałek dalej, skąd będzie miał lepszy widok na... na tego kogoś, z kim siedzi Nowicka (albo jej pieprzony sobowtór!)
Siedział z nią Wojtek Basowski, który już w historii Wiecznego Wędrowca raz się pojawił (za sprawą parszywych żartów Pana Boga) Dresik-Teoretyk, jak nazywał takich Chrystian. Kupa mięśni, zero mózgu. Zapalony piłkarzyk, fanatyk Legii, którą Chrystian interesował się równie mocno, jak wzrostem bezrobocia we wschodniej dzielnicy stolicy Ekwadoru. Nie znał typa osobiście. Ten chodził do którejś z trzecich klas... ta informacja była kresem wiedzy Krzyżanowskiego z zakresu życia Basowskiego. Jednak homofobiczne naszywki na jego plecaku wystarczyły, by Chrystian wyrobił sobie o nim odpowiednie zdanie. A Eliza! Co ona, do cholery, tu robi?! Przecież... dostała wiadomość od matki, że ma wracać do domu. Przecież to niemożliwe. Przecież może jej ufać (!)
Podszedł odrobinę bliżej; dostatecznie blisko, by móc dostrzec, że Nowicka siedzi z tym fajfusem w romantycznym (tak!, romantycznym niczym, kurwa, tabela wyników ekstraklasy) uścisku. Lewą ręką obejmował ją w klasyczny sposób, zaś drugim łapskiem pieścił jej dłoń. Rozmawiali o czymś. O czym? Tego nie mógł stwierdzić, gdyż stał za daleko. Zresztą gówno mnie to interesuje, stwierdził.
Gdy wargi Elizy i Wojtka się zetknęły, nieistotne było dlań wszystko inne. Całą swą energię, całą moc i wszelkie myśli skupił na staraniu pohamowania pewnej emocji, jaką była potężna furia.
Potem Eliza roześmiała się szczerze i wesoło (przy mnie nigdy się tak nie śmieje, pomyślał Krzyżanowski), po czym, za sprawą kolejnego kaprysu bożego, odwróciła się za siebie. Ujrzała stojącego na lekkim wzniesieniu Chrystiana. Tego zaś ogarnęła wspomniana wściekłość, która teraz mieszała się z potężną zazdrością. Rzucił się w ich stronę, a szczególnie w kierunku tego pieprzonego skurwiela!
Niewiele z tego, co wydarzyło się potem, pozostało w pamięci Chrystiana. Zostały bowiem głównie strzępy obrazów. Strzępy słów, krzyków, uczuć, bólu... Elizy w ogóle nie pamiętał z dalszej części tej historii. Pamiętał parszywy pysk tego bydlaka, na który udało mu się posłać dwa (potężne w jego mniemaniu) ciosy. Z nosa tego skurwysyna popłynęła krew. Ten jednak nie zwlekał z odpowiedzią, a że wielki z niego sukinsyn, Chrystian oberwał troszkę mocniej. Troszkę znacznie mocniej. Krwi jednak więcej nie było, jak z nosa Wojtka. Siniaków za to było znacznie więcej. Na szczęście niewidocznych; na twarzy Chrystiana następnego dnia widniał tylko jeden. Resztę uderzeń przyjął na tułów. Gdy Chrystian upadł na ziemię, otrzymał szczególnie solidną porcję tych uderzeń. Pierdolec kopał leżącego.
Sytuacja skończyła się tak, że Basowski pobiegł za Elizą, która w tym zamieszaniu gdzieś się zapodziała. Krzyżanowski targnął się na nogi, by opaść bezwiednie na ławkę. Był zmęczony... Czuł się obojętnie; znów zapanowało nim to niepojęte przezeń uczucie, gdy to wszystko ma dla niego jednakowe znaczenie. Czyli gówniane.
Odpoczywał jeszcze kilkanaście minut. Popił nawet wodą, której resztki zostały mu w plecaku, który w tym zamieszaniu znalazł się dwa metry od ławki.
Siedząc w tramwaju, już w drodze powrotnej, Chrystian zapragnął zająć czymś ręce. Znów zaczął kartkować "Wszystko co kochasz, może być użyte przeciwko tobie".

7
Gdy Chrystian wszedł do sali matematycznej, ku swemu zaskoczeniu spostrzegł, że względny spokój został jednak zachowany. Większość uczniów siedziała na swoich miejscach. Tylko Andrzej Gonatowski - klasowy śmieszek - malował na tablicy jakieś sprośne malowidło. No, jeszcze obie Marty (owe imienniczki) siedziały na ławkach i rozmawiały między sobą. Eliza Nowicka siedziała na swoim miejscu w rzędzie od okna, za które teraz wyglądała. Krzyżanowski zastanowił się, do kogo by tu przycumować. Miał ochotę z kimś porozmawiać, z kimkolwiek. Rozważył nawet możliwość podejścia do Nowickiej. W końcu podszedł do Jacka Kowińskiego, który był jedynym... no, jedynym dobrym kumplem Chrystiana w tej klasie. Krzyżanowski obracał się w dosyć dużym gronie ludzi, z którymi chodził na imprezy, grał w piłkę, jeździł po mieście itp., jednak spośród tego nader niemałego grona, w klasie Chrystian miał tylko Jacka.
- Co jest, prezes? - rzekł Jacuś swoim stałym tekstem - Nieźle, co? Oni to mają nasrane we łbie!
- Jacy: ci? - Zapytał Chrystian niewiele myśląc o tym, co powiedział Jacek. W sumie, to rzucił te słowa w sposób niekontrolowany. Całą jego uwagę pochłonęła Eliza, w którą wpatrywał się co rusz.
- No wiesz, dyrka - Wytłumaczył Kowiński, po czym szturchnął dla draki jakąś dziewczynę i nazwał ją prezesem, czy jakoś tak. Chrystian wciąż bacznie obserwował Elizę; jednocześnie marzył o niej, i trząsł się z obrzydzenia na jej myśl. Chciał ją zgwałcić i zabić! Tak, to by było świetne, pomyślał. Rozebrać, związać, a potem już tylko posuwać i bić jednocześnie. Nogi ma piękne! Gładkie niczym jedwab i równie przyjemne w dotyku. Piersi niewielkie, acz dziwnie pociągające. Pupę też miała pierwszorzędną! Taak, zgwałci ją!
Wstyd mu było po chwili przed samym sobą za to, o czym przed chwilą pomyślał. To podłe, kontynuował zadumę, spędziłem z nią dziesięć miesięcy! Tyle tygodni w tak ekstremalnym przybliżeniu. Znałem każdy jej problem, przewidywałem każdy jej ruch, ubiegałem odpowiedzią każde jej pytanie. A w tym momencie myślę o niej w tak kretyński i prymitywny sposób.
Tak, ale ona też zachowała się wobec niego w sposób kretyński i prymitywny, przypomniał sobie Krzyżanowski. Uświadomił sobie również, że teraz jej już praktycznie nie zna. Nie jest w stanie przewidzieć, co ona myśli, co zrobi... Nie jest na bierząco jeśli mowa o jej sprawach domowych; nie wie, czy jej dziadek, którego ta tak bardzo kocha, wyszedł już ze szpitala. Nie wie, czy była z psem u weterynarza, który miał zbadać u futrzaka tajemniczego guza za uchem. Nie ma bladego pojęcia, czy ma już wstawione łoże z baldachimem. Nie wie już o niej nic. Pieprzyć to, pomyślał, teraz niech tego wysłuchuje Wojtuś.
Tej myśli już nie pożałował.
- Ta... Słuchaj, Jacek. Nie wydaje ci się to trochę dziwne? - Ożywił się Chrystian. Przestał się chwilowo interesować Elizą, która przed momentem spojrzała w jego kierunku. We właściwym momencie zdążył opuścić głowę, unikając tym samym spotkania wzrokowego.
- Ta cała kontrola? Nie wiem. To chyba normalne. Pamiętasz, jak w zeszłym roku kazali nam zbiec do schronu?
Chrystian pamiętał. Były to wówczas niespodziewane ćwiczenia, na wypadek trzęsienia ziemi, bądź innego kataklizmu.
- Pamiętam. Ale wtedy wszystko było jasne. Każdy wiedział o co chodzi, a poza tym uprzedzano nas kilka miesięcy wcześniej, że planują coś takiego. A teraz? Nawet nauczyciele wyglądają na przestraszonych.
Jacek skomentował to salwą śmiechu.
- Co cię bawi?
- Nic. Przypomniało mi się jak tego dnia, co zbiegaliśmy do tego przeklętego schronu, wypadła mi z kieszeni ćwiartka wódki - przerwał powstrzymując się od śmiechu - pamiętasz? To była ostatnia godzina, a po lekcjach mieliśmy iść na ryby.
Teraz i Chrystian się śmiał. Sytuacja była bowiem pierwszorzędna; nauczycielka od chemii wyszła na chwilę z klasy. Jacek nie mógł przepuścić okazji, by pokazać całej klasie, jaki to trzyma w plecaku skarb (Starogardzka wódka; tani badziew!) Nagle do sali weszła chemiczka, a zaskoczony Kowiński schował butelkę do wewnętrznej kieszeni w bluzie. Kilka minut później w całej szkole zadzwonił alarm, po którym zaczęto kontrolowaną ewakuację. Wszyscy biegli. Przed salą chemiczną Jackowi wypadła wódka i roztrzaskała się o drewnianą posadzkę podłogi. Dzięki Bogu, poza kilkoma znajomymi z klasy, nikt tego nie widział. Jednak przestraszony Kowiński biegł tak szybko, że taranował wszystkich, czy to starszych, czy to młodszych. A Chrystian oparty o ścianę śmiał się do rozpuku.
Teraz, na myśl o tamtych szczęśliwych chwilach (a zarazem wielce odległych) też się śmiał. Zdołał na chwilę zapomnieć o otaczającej go rzeczywistości. Wypłynął bowiem na głębokie wody wspomnień, które wprawiły go w chwilowo lepszy humor.
Brązowe oczy Elizy spotkały się z zielonymi oczami Krzyżanowskiego.
Nagle przeszła mu ochota na śmiech. Szarpnęło nim dziwne, obce dlań uczucie, które nawet trudno opisać słowami. Poczuł wstręt do wszystkich. Nawet do Jacka, któremu coś odburknął i wrócił na swoje stałe miejsce. Usiadł obok Paczewskiego, który bazgrał na kartce jakieś nic nieznaczące symbole. Taki koleś miał zwyczaj.
Do sali weszła Irena Wojda.
- Słuchajcie dzieciaki - rzekła zamykając drzwi - musimy pogadać - Wszyscy zajęli miejsca a rozmowy ustały. Każdy był ciekaw jej słów, toteż za sprawą jej dziwnego zachowania. Nigdy nie odzywała się w sposób typu "słuchajcie dzieciaki" itp., wręcz przeciwnie. Wojda dobrą nauczycielką była, ale straszliwie zdystansowaną w stosunku do uczniów. Prawie nigdy się do nich nie uśmiechała, nigdy nie dyskutowała na tematy, które nie dotyczyły jej lekcji. Jednym słowem, wykonywała tylko swoją pracę starając się nie wychylać poza zakres swoich obowiązków. Teraz wyglądała nieco inaczej, a jej teksty i sposób w jaki je wypowiadała brzmiały trochę podejrzanie.
Gdy upewniła się, że zamknęła drzwi na klucz, odwróciła się do uczniów i rzekła:
- Okłamali was. To nie są żadne rutynowe ćwiczenia.
Przez klasę przetoczył się głośny szmer, który nagle ustąpił, gdy Wojda poczęła kontynuować swoją myśl.
- Chcą ukryć przed wami prawdę. Przynajmniej opóźnić jej dopływ do waszej świadomości. Nie wiem jednak, czy ma to jakikolwiek sens. W pewnym sensie to rozumiem. Boją się paniki - mówiła szybko, wyglądała starzej o ładne kilka lat, a w jej oczach Chrystian dostrzegł paniczny lęk - Na pewno słyszeliście o Czarnobylu, co? Wiecie o czym mówię?
Krzyżanowski oczywiście był świadom, co ma na myśli Wojda. Nie wiedział, czy inni o tym słyszeli, bo ostatnio o takich rzeczach się mniej mówi. Słyszeć słyszeli, ale niekoniecznie zakodowali to w swojej świadomości. Ludzka mentalność ostatnio jest następująca: "przestań mówić o przeszłości, a przyszłość stanie się piękniejsza" Myślą, że jak przestaną rozmawiać o dawnych tragediach, takich jak Czarnobyl, ataki terrorystyczne z 2001, czy wojna domowa we Francji, która miała miejsce stosunkowo niedawno, to świat stanie się lepszy. Działo się wręcz przeciwnie. Może ludzie nie rozmawiają o dawnych niepowodzeniach, bo w dzisiejszych czasach jest ich tak dużo, że to wystarcza?, pomyślał Chrystian.
- Wybuch reaktora na Ukrainie w 1987 roku - Powiedział głośno Krzyżanowski, niewiele się nad tym zastanawiając. Uświadomił sobie, że przekręcił datę, co matematyczka pominęła.
- Tak, właśnie! - przytaknęła Wojda. Zdążyła już podejść do swojego biurka, przy którym zaraz usiądzie - Taki sam wybuch miał miejsce w Polsce, w Radomiu. Właśnie przed nie pełną godziną.
W sali panowała cisza, jakby nikt nie wiedział, o czym ta kobieta do nich mówi.
- Przecież w Polsce nie ma reaktora jądrowego - Powiedział Wydrzykowski, jeden z niewielkiej części klasy, którą można nazwać inteligentną. W sumie, Wydrzykowski ubiegł w tych słowach Chrystiana, który już się do nich szykował. Reszta klasy, no może poza Martami (owymi imienniczkami) i Iloną Sytuowską, nie wiedziała do czego służy reaktor jądrowy. Krzyżanowski wyczuł tą niewiedzę i szczerze współczuł tym, którzy są tak straszliwie ograniczeni umysłowo.
- Oficjalnie nie, - skontrarumentowała Wojda - bo rząd najwidoczniej uznał, że trzymanie ludzi w nieświadomości będzie lepszym rozwiązaniem, aniżeli ujawnienie istnienia reaktora. Ba, nawet nie obecny rząd! Reaktor prawdopodobnie zbudowały te sukinsyny, które dorwały się do władzy w pierwszej dekadzie tego wieku, gdy to na Bliskim Wschodzie sytuacja się pogarszała - Nazwanie polityków sukinsynami było już rekordem wojdowskim!, pomyślał Krzyżanowski. Miał rację. Wojda miała już gdzieś to, czy poniesie konsekwencje wyrwania uczniów z nieświadomości dotyczącej tragedii. Kto przejmował by się w takich okolicznościach jednym niewinnym przekleństwem?
- Radom? Przecież to parę kilometrów od Warszawy! - Powiedziała jedna z Mart. Może 'parę' to lekka przesada, ale Radom rzeczywiście znajdował się nieopodal stolicy.
- Tak, na południu - przytaknęła Wojda - słuchajcie; ufam wam i prosiłabym, żebyście nie rozpowiadali tego po całej szkole. Zaraz otworzę drzwi i pójdziemy do pielęgniarki, która wstrzyknie wam jod. On zwiększa odporność na promieniowanie radioaktywne. Mogę na was liczyć?
Klasa odpowiedziała wspólnym pomrukiem, który prawdopodobnie miał oznaczać zgodę, ale nikt chyba w to nie wierzył. Nawet sama Wojda. Wypuszczenie teraz trzeciej H na hol, będzie jak żonglerka płonącymi pochodniami wśród suchego zboża. Wystarczy, że upadnie jedna... jeden płomień, jedna iskra... a w ogniu stanie wszystko. Tak też się stanie, toteż za dziesięć minut wszyscy w szkole będą mówić o wybuchu reaktora w Radomiu.
Trzecia H opuściła klasę matematyczną i ruszyła w kierunku gabinetu lekarskiego, gdzie zazwyczaj urzędują dwie młode pielęgniarki. Uczniów było dużo, a złamań, wybić, zadraśnięć i guzów jeszcze więcej, więc jedna by nie wystarczyła.
Korytarze były zapełnione uczniami trzecich klas. Nie wiedzieć czemu, od tych klas zaczynano szczepienia. Jeszcze jakby zaczynano chronologicznie od klasy trzeciej A, ale zaczynano od ostatniej, trzeciej H.
Gabinet pięlęgniarki był umiejscowiony na parterze, na holu głównym. Tak więc, to tam zeszły wszystkie klasy trzecie i ustawiały się w kolejce, która schematu klasycznej kolejki wiernie nie oddawała. Panował bowiem zbyt zaawansowany chaos. Policjantów ani dyrekcji nigdzie w pobliżu nie było. Stało tylko ośmiu nauczycieli, (każdy na jedną z klas) a osób w jednej klasie było około trzydziestu pięciu, więc trudno było o spokój.
Pod sklepikiem stało kilka osób, które bez wahania można nazwać osobami z bliższego otoczenia Chrystiana. Był Mikołaj Wołomczyk, Antek Sanaw, Aneta Potokołowska i kilkoro innych z tej szlachetnej elity. Podszedł do nich Jacek Kowiński, w celu oznajmienia nowiny stulecia.
Pierwsza pochodnia już upadła na suche zboże, które chwile się tliło. Po chwili ogień zaczął się rozprzestrzeniać...
Pierwszymi osobami, które nowinę usłyszały, byli kumple Jacka. Latał bowiem podniecony po całym korytarzu, co rusz informując innych znajomych. Ci, po krótkiej chwili przekazywali informację dalej... Po dwóch minutach już wszyscy trzecioklasiści wiedzieli o tym, co chciano przed nimi utajnić.
Pochodnie padały na zboże; jedna za drugą topiły się w snopach suchej trawy. Pożar wybuchł na dobre.
Strażaków było tylko siedmiu. Oczywiste, że szans z opanowaniem pożaru świadomości, dotyczącej wybuchu reaktora, opanować nie podołają. Nie ze zdrajcą, którym była Wojda.
Błogosławiona przez trzecioklasistów Irena Wojda.

8
Chrystian korzystając z chwilowej przerwy, jaką było oczekiwanie na zwolnienie się gabinetu lekarskiego, postanowił udać się do toalety. Ta mieściła się naprzeciw szkolnego bufetu.
W tym momencie, kiedy pierwsze osoby dowiadywały się o wewnątrzszkolnym spisku, Chrystian zapinał rozporek. Gdy wykonał już tą prostą czynność, w której przeszkadzały mu trzęsące się ręce, oparł się o ścianę. Stał tak chwilę, po czym opuścił deskę klozetową i usiadł na sedesie.
Starał się zapanować nad własnym, wewnętrznym pożarem, który szalał po jego rozpalonym umyśle. Dominującym uczuciem było niedowierzanie. Takie rzeczy przecież się nie zdarzają! Nie w dzisiejszym świecie! Nie w XXI wieku. Nie w Europie. Jednak ten dzień miał Krzyżanowskiemu uświadomić, że nie należy być zbyt ortodoksyjnym względem stereotypowych zasad równowagi i bezpieczeństwa na świecie.
W toalecie panowała względna cisza, ponieważ zza zamkniętych drzwi dobiegał jedynie cichy pogłos rozmów, z których nie dało się wyłapać żadnego pojedyńczego hasła.
Chrystian dał sobie spokój z tą denną pozycją. Jeszcze mnie ktoś zobaczy, pomyślał. Po chwili szczerze się do siebie zaśmiał. Któż przejmował by się myślicielską pozycją na klozecie, gdy w tym samym momencie nieopodal pieprznął reaktor jądrowy.
Potem uświadomił sobie, że nie jest na tym świecie sam, i że ma się o kogo martwić. Najbardziej bał się o Tomka, swojego młodszego brata, który we wrześniu zaczął uczęszczać do podstawówki. A jeśli jemu nie wstrzykną tego, hm... jonu? jodu?, to co? Co jeśli dopadnie go choroba popromienna, o której Chrystian czytał kiedyś w jednej ze swoich książek, które odziedziczył po nieżyjącym ojcu. Tego zresztą nawet nie znał. Został mu brat i matka. Matką Chrystiana była konkretna oraz interesująca kobieta wychowująca samotnie dwójkę dzieci; Renata Krzyżanowska jest poligotką zatrudnioną przez pewną firmę wydawniczą, by sprawiała pieczę nad tłumaczeniami książek holenderskich, niemieckich i rosyjskich. Języki te bowiem ma opanowane do perfekcji.
Dziadkowie mieszkali tak daleko, że tych praktycznie nie znał. Mowa o dziadkach od strony matki, gdyż od strony ojca nie posiadał w ogóle. A wójostwo? Nie. Nie bezpośrednio w rodzinie. Tylko kilka znajomych matki, na które z grzeczności i przyzwyczajenia woła się: ciociu. Tak więc tylko matka i młodszy brat. Tylko oni go w tym momencie obchodzą. Kto wie, czy gdyby nie oni, to w ogóle by się całą tą sprawą przejmował. Zastanawiając się nad tym, podświadomie był pewien, że i tak by się przejmował. Nawet gdyby był osamotnionym sierotą to by się tym cholernie przejął. Strach jest w dzisiejszym świecie podstawą. To na strachu buduje się autorytety, to ze strachu hodowane są miliony euro. Ludzie przyzwyczajeni są do ciągłego życia w stresie, pomimo wiernego zachowania pozorów równowagi społecznej. Więc w przypadku takiej klęski, jaką jest wybuch reaktora (szczególnie nieopodal stolicy, w której się mieszka) tylko katatonik byłby w stanie się nie przejmować.
Chrystian Krzyżanowski nie był katatonikiem ale myśl, że promieniowanie gówno mu zrobi, że to nie dlatego się przejmuje, bo się martwi o własną skórę, podnosiła go na duchu. Uświadomił sobie, że panicznie boi się również o Elizę Nowicką. Matko, jak on ją kocha! Dalej ją kocha i będzie kochał prawdopodobnie aż po grób. Jak się później okaże, tak właśnie będzie.
Stojąc tak, wpatrując się w lustro nad umywalką, odkręcił kran, z którego trysnął strumień lodowatej wody, którą obmył sobie twarz. Trochę go to otrzeźwiło. Odrobinkę tylko. Jego dusza zaś w tym momencie przypominała papierową, sztuczną łódeczkę na najprawdziwszym w świecie oceanie. Dusza ta i jej chwilowy spokój zarazem, ma dwa wyjścia. Pierwszym jest lęk...
...papierowa łódeczka tonie poprzez nasiąknięcie słoną wodą!
Podczas, gdy drugim zagrożeniem, a zarazem drugim możliwym wyjściem jest paniczny strach...
...papierowa łódeczka przegrywa nierówną bitwę z dwumetrową falą!
Lęk jest bardziej wydajny, zarówno dla zdrowia, jak i dla przeżycia w tym chorym świecie odrobinę dłużej od innych. A Chrystian jest człowiekiem wewnętrznie zrównoważonym, więc całkiem możliwym jest, że zdoła zminimalizować panikę wyłącznie do lęku. Porzuci strach, bo znajdzie bardzo wiele kontrargumentów na ten reaktor. Pieprzony reaktor.
Usłyszał teraz dochodzący zza drzwi wzmocniony szmer. Coś tam się działo, jakaś ożywiona dyskusja. Jakaś rewolucja, pomyślał Chrystian i sam się zdziwił, gdy ujrzał w lustrze swój uśmiech; chytry jak zawsze, podły jak nigdy. No... niekiedy.
Krzyżanowski otworzył drzwi. Nauczycieli w pobliżu nie dostrzegł. Korytarz był opanowany przez uczniów; nie tylko trzecioklasistów zresztą, ponieważ przed nosem przemknął mu przed chwilą jakiś szczyl, który dopiero co opuścił podstawówkę. Latali wte i we wte, niczym pszczoły. Tak, fruwali i brzęczeli.
Zobaczył jak sprzedawczyni, która pracowała w bufecie szkolnym, zasuwa metalową żaluzją okienko. Zdążył dostrzec jej pięćdziesięcioletnią, wystraszoną twarz.
Zaraz po tym, w sklepiku runęła szyba. Jakiś drugoklasista, który ją wybił, chwycił w ręke kilka batonów, a jego koledzy poparli to salwą gromkiego śmiechu, po czym wszyscy pobiegli schodami na górę.
Zapanował chaos. Rewolucja istna! Ah, tak. Chrystian miał dobrą intuicję w tej sprawie.
Wszedł w ten tłum osób, który już się odrobinę zdążył rozluźnić. Wszyscy bowiem roznieśli się po całej szkole. Krzyki nosiły się echem. Czasem to były przekleństwa, czasem ktoś wołał kogoś innego po imieniu. Niekiedy ktoś się śmiał (nie do wiary! ktoś się szczerze śmiał!), ktoś inny płakał. Ktoś krzyczał, żeby oddano mu telefon, bo chce zadzwonić do rodziców. Gdy ten nie otrzymał odpowiedzi nazwał faceta od informatyki kutafonem, po czym gdzieś runęła kolejna szyba.
Chrystian szedł zwyczajnym krokiem, jakby był na spacerze w parku.
(Skaryszewski park! Skaryszewski!)
Nie mógł być ani potwierdzeniem anarchicznego zachowania uczniów tego gimnazjum, ani jego zaprzeczeniem. Był zbyt odosobniony, by można to stwierdzić. Szedł dalej, niby to indywidualnie. Czuł się, jak gdyby to wszystko, co go otacza było snem. Taak, to tylko pogmatwane zwidy wywołane przemęczeniem, pomyślał.
Przeszedł obok gabinetu lekarskiego, od którego drzwi były szeroko otwarte. Chrystian zajrzał z ciekawości do wnętrza tego pomieszczenia; za biurkiem siedziała młoda pielęgniarka o rudych kręconych lokach i pełnych piersiach. Otoczona przez rozmaite plakaty reklamujące antybiotyki, oszklone regały wypełnione lekarstwami, wagi i umywalki, siedziała za biurkiem ze wzrokiem wbitym w Chrystiana. Wyglądała jakby nań wyczekiwała od godziny.
- Wejdziesz? - Zapytała ni stąd ni zowąd. Wyglądała na mocno zdołowaną.
Chrystian rozważył tę kwestię, po czym wszedł do środka, nic przy tym nie mówiąc. Znów odezwała się pielęgniarka:
- Usiądź, to zrobię ci zastrzyk. To trochę pomoże.
- Niech będzie - Odpowiedział nieco obojętnie Chrystian i usiadł na kręconym krzesełku przed biurkiem. Wrażenie, że śni nie odstępowało go na krok. Jednak we śnie nie ma, dajmy na to: współczucia. A on teraz współczuje tej kobiecie najszczerzej, jak tylko potrafi. Jednak nie potrafi sprecyzować ani uzasadnić tego współczucia. Chyba żal mu tej kobiety, ponieważ jest ona przedstawicielem gatunku ludzkiego. To dobry powód do współczucia. Gdy przychodzi egzystować w tym momencie, pod tym niebem. Gdy trzeba oddychać tym samym (nuklearnym) tlenem. Myć twarz tą samą wodą. Stąpać po tej samej powierzchni, co reszta ludzi. Tak, wówczas to dobry powód do współczucia.
Kobieta wyjęła z czarnego, nieoznakowanego pudła (właśnie tego, którego tak panicznie przestraszył się Arkadiusz Tarenty, gdy zobaczył je w ręku jednego z policjantów) Kobieta wyjęła zeń jednorazową strzykawkę i podeszła z nią do Chrystiana. Ten machinalnie podwinął rękaw odsłaniając nagie ramiona, które zaraz przetarła mu wacikiem pielęgniarka. Po chwili ostre kłucie przeszyło mu rękę, by po pięciu sekundach ustąpić pozostawiając po sobie jedynie czerwony ślad. Krzyżanowski znów poczuł wilgotną watę przecierającą mu ramię.
- Dziękuję - powiedział i ruszył w stronę wyjścia. Odwrócił się jednak, by zapytać... - Pani tu zostaje?
- Tak, zostaję. Co mam lepszego do roboty? - Odpowiedziała ni to stwierdzeniem, ni zapytaniem.
Chrystian wzruszył ramionami na znak, że sam nie wie, po czym wyszedł na korytarz zostawiając kobietę samą sobie.
Na holu panował przeszywający półmrok. Gdy wchodził do gabinetu było tu jaśniej. Wiedział, że to tylko złudzenie wywołane jarzeniówkami oświetlającymi intensywnie gabinet lekarski. Krzyżanowski podszedł do drzwi frontowych, przez które zapragnął wydostać się na zewnątrz. Pomyślał bowiem, że świeże powietrze dobrze by mu zrobiło. Szarpnął w tym celu za obrotową klamkę, jednak ta ani drgnęła. Rzucił okiem na niebo. Te było mroczne, czarne, pogrążone w głębokim smutku. Tak właśnie pomyślał Chrystian. Cóż, niebo wyglądało teraz, jak gdyby potrafiło myśleć. Jakby było niemalże istotą ludzką, która właśnie opłakuje los swoich bliźnich. A może to sam Bóg, pomyślał Chrystian. Może to objawienie?
Krzyżanowski jednak nie był ani trochę oddany religii, której wyznawcą był na papierku, toteż więcej już o Bogu nie myślał. Bał się, że za moment na niego zwali całą winę, co byłoby już szczytem bezmyślności z jego strony. Skoro w niego nie wierzy, to czy rozsądne jest zwalanie na niego winy? No, może niezupełnie nie wierzy. Chrystian na wszystko ma swoją filozofię, która jest na tyle kreatywna, że może ją formować niczym plastelinę i wypełniać każdą dziedzinę życia. W Boga nie wierzy w takiego, w jakiego wierzą katolicy. Bóg jest jeden, ale religie ziemskie to porażka. Bóg świat stworzył, ale w niego nie ingeruje - deizm? Tak to się chyba nazywa. Biblia? Zbyt bezpośrednio odczytywana. Reinkarnacja? Całkiem możliwa. Niebo, czyściec i piekło? Bzdura. Ważna jest tylko jedna jedyna istota. Mowa o najpotężniejszej istocie we wszechświecie, której cząstkę posiada każda materia. Każda kropla wody, każde ziarnko piasku. Wszelkie powietrze, tworzywa naturalne, sztuczne. Wszystko!
Człowiek, rzecz jasna, również. To człowiek jest bogiem, tylko, że przez małe "b". To jemu trzeba objawiać miłość i zrozumienie, a nie pieprzonym pomnikom, czy krzyżom. To człowiek na to zasługuje samym swoim istnieniem - oto skromne zdanie Krzyżanowskiego.

9
W dziwnych czasach przyszło żyć Krzyżanowskiemu. Czasem czytuje wiersze bądź prozę patrona swojej szkoły, Edwarda Stachury i zastanawia się, czy to w ogóle możliwe, żeby tak wyglądał świat, jak w tych książkach jest on przedstawiony; Samochody, które jeżdżą zasilane jakimś płynem (mowa o benzynie) A dziś się jeździ na energię słoneczną. To się wydaje Chrystianowi bardziej prymitywne. W końcu jego dziadek jeździł na płynie, który zastępował słońce! - tak to sobie tłumaczył Chrystian.
Świat się zmienił. Wojny się zakończyły, acz wyścig zbrojeń trwał nieustannie. Spiskowe teorie dziejów zostały wyjaśnione; misja apollo 11, ataki z 11 września, globalne ocieplenie, darwinowska teoria ewolucji, zamach na Kennedy'ego i setki innych spraw, na które nowe światło rzuciły obecne masy rządzących. Jednak czy nie jest to tylko tanim chwytem? Skutecznym sposobem manipulacji ludźmi? Czy zabieg ten nie polega na oślepieniu prawdą? Skoro ludzie zafascynowani będą słowami szczerymi, zmniejszą swoją uwagę na wszystkie słowa nieszczere, które mogą być podstawą jeszcze większych łgarstw, aniżeli mały krok dla człowieka, wielki krok dla ludzkości Neila Amstronga.
Chrystian przycupnął sobie na schodach i rozmyślał. Nawet to, że co chwila ktoś obok niego przebiegał, nie było w stanie wyrwać go z głębokiej zadumy. Zastanawiał się nad starymi dziejami, o których opowiadała mu niekiedy matka. Czasem swoje wyobrażenia na ten temat kształtował poprzez czytanie książek. Oglądał również owe realia w archiwalnych filmach, które dziś nie cieszyły się dużą popularnością. Trudno było dostać jakiś klasyk. A szkoda, bo stare filmy bardzo mu się podobały! Takie z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Obecne kino było parszywe! Komercja? To bardzo trudno jest sobie wyobrazić, pomimo znajomości tego słowa. Nie dlatego, że komercji nie ma w obecnym świecie, ale dlatego, że trudno jest o znalezienie porównania. Nie było kontrastu dla filmów komercyjnych. Trudno jest sformułować wodę, skoro nie zaznało się suchości. Trudno jest dyskutować o pięknym zapachu, skoro całe życie żyje się pośród smrodu.
Książki jednak nie są nastawione na zyski. Zbyt małym cieszą się powodzeniem, by można ich niski nakład nazywać komercją.
Naprawdę dziwne są te czasy, w których przyszło żyć Chrystianowi. Właśnie sobie uświadamia jak cholernie dziwne. Pierwszy raz w ciągu swojego niedługiego życia dokonał tak głębokiej refleksji na temat różnicy poziomu egzystencji spowodowanej upływem czasu. Pomijając uczucia, pustkę, ludzi, zwierzęta, życie w grupie, życie osobno, problemy, radości, deszcze, śnieżyce, wojny, pakty o nieagresji, kolejki, bilbordy, wędrówki, gazety, podłogę, sufit, próżnię, szczyty górskie, dna oceanów... pomijając to wszystko zostaje tylko... no właśnie? Co zostaje?
Rozejrzał się dookoła. Gimnazjum też jest miejsce chorym, pomyślał. Cała ta biurokratyczna metoda nauczania, chęć zamknięcia potencjału ucznia w małej kratce, gdzie wpisuje się cyferki od 1 do 6. Wszystko to jest miłe i przyjemne, dopóki człowiek nie zastanowi się głębiej nad strukturą tego działania. Trzydzieści minut tygodniowo zaprzepaszczone przez sprawdzanie listy obecności. Przecież ten, kogo nie ma, świadom jest własnych czynów! To jego sprawa, czy będzie uczył się o wiązaniach walencyjnych, czy zbijał w tym momencie bąki przed komputerem, pomyślał Krzyżanowski. Kolejne cztery godziny tygodniowo idzie na sprawdzanie zadań domowych. Przecież praca domowa jest dla ucznia.
Pomijając to wszystko zostaje tylko... no właśnie? Co zostaje?

10
- Chrystian! - Dźwięk jego własnego imienia wyrwał go z refleksji. Może gdyby wypowiedział je ktoś inny, to Krzyżanowski dalej rozmyślałby na tematy dotyczące natury ludzkiej. Jednak głos, który go wołał, należał do Elizy. A na ten głos trudno mu jest być obojętnym.
Chrystian się odwrócił. Na schodach stała najpiękniejsza istota tego chylącego się do upadku świata. Jej brązowe oczy wierciły w nim słodką dziurę. Jej włosy, równie brązowe jak oczy, opadały na ramiona w sposób... w sposób nie do opisania uroczy. Jej naturalnie piękne usta były lekko rozchylone, jakby zastanawiała się czy czekać na jakąkolwiek odpowiedź, czy mówić dalej. Wybrała to drugie:
- Wybaczysz mi?
Ten, którego prosiła o wybaczenie był zmęczony. Znów czuł się stary. Niczym wtedy, gdy opadł bezwiednie na ławkę skopany przez tego osła, Wojtka Basowskiego. Na myśl o nim, przestał uważać Elizę za najpiękniejszy wytwór tego świata. Na myśl o tej jej... no cóż, można, a nawet trzeba to nazwać zdradą, a może nawet czymś większym? Na myśl o tym obudził się w nim człowiek, który zawsze zamieszkiwał jego duszę; czasem budzący się, czasem przejmujący ster, czasem robiący chwilowe odpoczynki Wieczny Wędrowiec. Wędrowiec, który tylko przemierza tysiące kilometrów. Wędrowiec, który jest obojętny na uczucia, emocje i niekiedy na samego siebie. Szczególnie obojętny jest na miłość. Podróżnik, którego wędrówka końca nie ma, bo nie ma też celu. Bo cel tej wędrówki, to poszukiwanie jej celu zarazem. Wieczny Wędrowiec odpowiedział:
- Niby czemu miałbym to robić? - Chrystian słysząc swoje własne słowa momentalnie stwierdził, że nie chce w ten sposób rozmawiać z Elizą. Wieczny Wędrowiec odszedł. Taka już jego natura. Chrystian (ten prawdziwy, trzeźwy na umyśle i świadom własnych czynów) postanowił naprawić błąd - Podejdź, Eliza - Powiedział i machnął ręką zapraszając ją do siebie.
Ta zeszła po schodach i usiadła obok unikając jego wzroku, jakby ten mógł wyrządzić jej krzywdę.
Siedzieli tak chwilę na schodach, wpatrując się w hol główny; stół ping-pongowy rozjechał się na dwie części. Na podłodze, tuż przy sklepiku, leżało to, co zostało z szyby. Sklepikarka gdzieś w tym zamieszaniu zniknęła. Upiorność tego widoku potęgował półmrok. Poza tym było dość duszno... A wszystko to razem, wydawało się Chrystianowi na tyle nieprawdopodobne, że aż trudno to opisać słowami.
- Czemu mi to zrobiłaś? - Zapytał Krzyżanowski. Ani sekundy nie poświęcił na formowanie tej wypowiedzi, gdyż nie odczuwał takiej potrzeby.
- Nie mam pojęcia - odpowiedziała. A mimo, że te słowa brzmiały dennie, były całkowicie szczere - Głupia jestem. Przepraszam.
- Na co mi twoje przeprosiny? Teraz mnie przepraszasz? Po trzech tygodniach? - Czuł dziwną władzę nad nią, która odrobinę go podniecała. Sam nie wiedział co chce tymi słowami osiągnąć; jej płacz? błaganie o wybaczenie? Może to zwyczajnie pragnienie zemsty.
- Przecież nie byliśmy razem! - Powiedziała tak, jakby to miało ją całkowicie oczyścić z zarzutów.
- Podobno mogłem ci ufać, nie pamiętasz? Podobno zbyt młodzi jesteśmy na związki, a ty nie chcesz się z nikim wiązać. Wtedy w parku na to nie wyglądało, wiesz?
- Wiem. Popełniłam błąd.
- Nie da się ukryć. Ale czego oczekujesz teraz ode mnie? Nie dam rady być twoim przyjacielem. Wiesz o tym - Odpowiedział Chrystian. Miał rację, ona o tym wiedziała.
- Nie chcę abyś był moim przyjacielem. Zbyt mocno cię kocham - Ton jej wypowiedzi był chłodny. Mówiła tak, jakby czytała to kartki, niczym jakąś przemowę.
Chrystian uwierzył jej na słowo. Oczywiście miał powody ku temu, by już nigdy jej nie wierzyć. Jednak uwierzył. I to prawdopodobnie przez ten chłodny ton jej głosu, który był szczery. Gdyby miała kłamać, nie wypowiedziałaby tych słów w ten sposób. A on ją zna, on to wie. Teraz już zna na nowo, wie na nowo.
- Ja ciebie też kocham - Odpowiedział bez chwili zawahania. Bo ją kochał. Próbował oszukiwać ją wzrokiem, próbował oszukiwać swoją obojętnością. Ale siebie człowiek nigdy nie oszuka, jak wielkim kłamcą by nie był.
- Nie będzie tak, jak było kiedyś, prawda? - Zapytała, jakby nie była świadoma tego, że to najbardziej niewłaściwy moment na takie rozmowy. Powstrzymywała się od płaczu, toteż jej głos był drżący.
- Nie będzie - Odpowiedział Krzyżanowski z takim bólem serca, autentycznym bólem!, którego nigdy wcześniej nie odczuwał. Klatkę piersiową ścisnął mu niewidzialny metalowy łańcuch, który chciał wycisnąć z niego łzy.
Nie udało mu się.

11
Wszyscy wychowawcy byli w tym momencie w pokoju nauczycielskim, który rozświetlany przez sztuczne światło, sprawiał wrażenie nierzeczywistego miejsca.
Wraz z nimi siedziała dyrektor Katecka i policjanci, a także jedna z pielęgniarek, sklepikarka i wszystkie sześć sprzątaczek. Wojdy również tam nie zabrakło. Wojdy, która cieszyła się, że nikt tu nie ma bladego pojęcia o tym, w jaki sposób informacja przeciekła. Nie żałowała tego, że prawda przedostała się do uczniów. Nie była na to obojętna; uważa, że trzymanie gimnazjalistów w nieświadomości jest podłe. Mają bowiem prawo wiedzieć, jaki los zgotowali im dorośli, na jakich szkoła ich wychowuje. Mają prawo poznać najbardziej mroczne tajniki systemu, w którym przyszło im żyć. Systemu, który nie został stworzony dla nich, a systemu, dla którego stworzeni zostali oni.
Kwestię uczniów przedyskutowano już kilkakrotnie. Puentą były słowa Iwony Tobiasz, nauczycielki języka polskiego, które sprowadzały się do stwierdzenia, że nic, absolutnie nic nie da się zrobić. Reszta zgromadzenia, które wyglądało na jakieś podziemne spotkanie rady pedagogicznej, przyznało jej rację. Oczywiście, jest jeszcze możliwość wypuszczenia mundurowych, by przeprowadzili łapankę, a potem zaprowadzili uczniów do odpowiednich sal. Ale jaki to ma sens? Jakie to ma teraz znaczenie? Przecież każdy ma swoje życie, czyż nie? Nauczyciele martwią się o swoją rodzinę, a nie o uczniów, którzy swoim zachowaniem zasługują na pogardę. Nawet Wojda zaskoczona była niskim poziomem intelektualnym uczniów tej szkoły, jednak nie zmieniło to jej toku rozumowania, które dalej było przekonane o słuszności swoich czynów. Poza tym sądziła, że nie tylko ona poinformowała swoich podopiecznych o tragedii.
Zadaniem policjantów było uświadomienie dyrekcji i tragedii oraz dostarczenie niezbędnych leków. Tych nie udało się zastosować. Tak czy siak, to już wykracza poza kompetencje mundurowych. Toż nie jest ich brożka.
Uczniowie zachowali się tak, a nie inaczej. Jednak możliwe jest, że wina leżała po stronie Kateckiej, która źle rozegrała tą bitwę. Z tego, co wiadomo było policjantom, dyrekcja miała obowiązek powiedzieć prawdę uczniom już na wstępie. Wtedy chaos na pewno by nie wybuchł, ponieważ nie miał by ku temu podstaw. Gdyby młodzież dowiedziała się prawdę, bez zbędnych głupot, zabierania wisteksów itp., to teraz każdy siedziałby w wyznaczonej dlań klasie, gdzie by się odbywały zajęcia z katechetą, czy coś w tym rodzaju.
W całej szkole jest zamontowany nowoczesny system kamer, który z pewnością zarejestruje to, co potrzeba. Jeżeli ktoś coś stłukł, poniesie konsekwecję swojego czynu. Jeśli ktoś coś zniszczył, zapłaci za to. Tyle tylko, że w tym momencie nikt się tym nie przejmował. Za zamkniętymi drzwiami od pokoju nauczycielskiego myślano o czymś zupełnie innym.
W ten oto sposób, udział w tej historii kończą wszyscy obecni w owym pokoju;
Wasarczyk będzie siedział przy laptopie wysyłając wiadomości do swojej żony. Kilkoro innych nauczycieli spędzi czas z uchem przy telefonie. Policjanci zaś, za trzy minuty zostaną wezwani do pomocy w innej części Warszawy, toteż za moment i oni opuszczą tę historię... W tej chwili nieistotne dla nich wszystkich jest to, co robią gimnazjaliści.
Chrystian Krzyżanowski oczywiście by to zrozumiał.

12
Na sali gimnastycznej przebywało wówczas ponad dwadzieścia osób. Ktoś włamał się do schowka ze sprzętem, więc odbywał się właśnie mecz siatkówki. Gracze składali się głównie z trzecioklasistów, którym większej różnicy nie robiła katastrofa nuklearna. Wśród nich było kilku z trzeciej H.
Między innymi Marty, (owe imienniczki) z których jedna właśnie sparowała mocną uderzenie.
Na korytarzach nie było już wielu osób; tylko jakaś niewielka grupka osób zajmowała parapet na trzecim piętrze. Poza tym, jeszcze kilku pierwszoklasistów kręciło się w pobliżu bufetu szkolnego, a raczej tego, co z niego zostało. Hieny cmentarne, można wręcz rzec.
Znaczna większość uczniów siedziała w klasach, z których nie wszystkie były otwarte, ale większość tak. Niektórzy penetrowali biurka swoich nauczycielek, w poszukiwaniu czegokolwiek, co można było zniszczyć. Ot tak sobie zniszczyć. Może jakąś swoją dawną pracę, może jakieś zapiski, notesy, długopisy, zapas markerów (w całej szkole bowiem korzystano z metalowych tablic, po których mazano pisakami) cokolwiek! Byle żeby zająć czymkolwiek swoje roztrzęsione ręce. Cóż innego można w takiej sytuacji robić? Uczniów pozbawiono telefonów, wisteksów... wszystkiego! To pewien sposób na wyrażenie swojego wewnętrznego buntu i protestu przeciw temu, co im wyrządzono. Już nawet nie tyle przeciw eksplozji reaktora, a przeciw temu, jak w tej sytuacji zachowali się dorośli.
Gdzieniegdzie niszczono nawet kamery, z których połowa już nie rejestrowała obrazu. Druga połowa wpatrzona była swym czujnym okiem w puste korytarze, bądź boisko przed szkołą.
Kilka osób przebywało w sali informatycznej, gdzie przeszukiwali internet, wysyłali z niego wiadomości do rodziny, szukali informacji na temat wybuchu reaktora w Radomiu. Przykładowe artykuły brzmiały następująco:

"Wybuch reaktora jądrowego w Radomiu!"
Godzina dodania art. 13.42
Eksplozja reaktora pozbawiła życia ponad pięciuset pracowników elektrowni. Realną liczbę ofiar będzie można określić dopiero za kilka tygodni. Cały teren został bowiem poddany kwarantannie. Polski rząd powstrzymuje się od jakichkolwiek komentarzy.
Reaktor jądrowy, którego oficjalnie nie ma, eksplodował kilkanaście minut po trzynastej. Przyczyna eksplozji nie jest jeszcze znana.
Prezydent Stanów Zjednoczonych składa głębokie kondolencje. Kwadrans przed czternastą ogłoszono w USA stan żałoby narodowej, jako pokłon w stronę jednego z najbliższych przyjaciół Zjednoczonej Ameryki.
Na wypadek uderzenia w koalicję postawiony w stan gotowości został pentagon - departament obrony narodowej.

"Radom nowym Czarnobylem"
Godzina dodania art. 14.02
Dziś o godzinie 13.18 w Radomiu doszło do eksplozji elektrowni jądrowej (...) przyczyny tej tragedii nie są jeszcze znane, jednak nie wyklucza się, że wybuch był ciosem w Polskę ze strony naszych politycznych przeciwników. Niemiecki dziennik informacyjny podał wiadomość, że zamieszani w tą katastrofę mogą być rosyjscy szpiedzy. Informacja ta została zdementowana przez polskiego premiera, który nie komentował póki co wybuchu reaktora.

"Prezydent zaprzecza reaktorowi. Minister prezydentowi"
Godzina dodania art. 14.27
Prezydent zaprzeczył istnieniu elektrowni, która została, według jego słów, stworzona przez media. Z dalszej wypowiedzi prezydenta wynika, że kraj został zaatakowany głowicami nuklearnymi, którymi celem był dom handlowy w Warszawie, jednak ucierpiała opuszczona fabryka pod Radomiem. Nie wskazał jednak agresora.
Minister obrony narodowej zaprzeczył słowom prezydenta w publicznym wystąpieniu, które miało miejsce kwadrans później. Minister potwierdził istnienie reaktora jądrowego, o którym oficjalnie nie mówiono, gdyż byłoby to zaprzeczeniem rządów wcześniejszych kadencji, których przedstawiciele do dziś są istotnymi ludźmi w polityce. Zakończył słowami "Zbyt długo zwlekaliśmy z ujawnieniem istnienia elektrowni, której cele były bardziej militarne, aniżeli ekonomiczne. Poddaliśmy się terrorowi jednostek, które wykorzystały swoją pozycję i pieniądze. Podejrzewam, że przyczyną eksplozji był brak fachowości z naszej strony. życia to nikomu nie zwróci, lecz z całego serca przepraszam, że nie podjąłem żadnej inicjatywy" - Po tych słowach minister podał się do dymisji.

"Chaos w stolicy"
Godzina dodania art. 14.57
Największa panika panuje w centrum Warszawy. Stolica bowiem ucierpi, zaraz po Radomiu, najmocniej. Niekorzystne warunki atmosferyczne kierują zatrute powietrze na Warszawę, w której trwa wzmożona praca służb ratowniczych. Pozamykano wszelkie domy handlowe, w których utknęli ludzie. Metra stoją na stacjach w oczekiwaniu na odpowiednie lekarstwa. Inne rodzaje transportu miejskiego zjeżdżają na pętle, gdzie rozstawiono szpitale polowe, w których znajdują się właściwe środki medyczne.
Pozamykano także szkoły, bazary, sklepy, kawiarnie i wszelkie inne miejsca publiczne. Większość Warszawiaków jest w tym momencie w domu, jednak w centrum trwają rozboje; niektórzy wykorzystują okazję, by ukraść i zarobić.

Chrystian Krzyżanowski wypowiedziawszy słowa "Nie będzie", kierowane w stronę Elizy Nowickiej, udał się do biblioteki, która mieściła się na pierwszym piętrze. Ją zostawił samą. Nie wiedział, że nigdy jej więcej nie ujrzy. Przynajmniej nie w tym świecie.
Nie chciał jej opuszczać ale to było silniejsze od niego. To było prawidłowe. Miał ochotę pobyć w samotności. Przemyśleć swoje zachowanie względem Elizy, które... może nie było odpowiednie? Bo niby czemu nie mogę z nią być?, zadał sobie pytanie. Odpowiedział jednak błyskawicznie: Bo mam blokadę. Posiadam pewien pieprzony filtr, który nie przepuści teraz pewnych rzeczy, pewnych spraw. Miłości nie przepuści na pewno! Miłość utkwi w filtrze, niczym resztki obiadu w zlewie.
Drzwi były zamknięte, gdyż biblioteka w piątki była nieczynna. Krzyżanowskiego jednak coś tam ciągnęło; rozejrzał się w prawo i w lewo - nikogo nie dostrzegł. Spojrzał na kamerę, która nie zrobiła na nim większego wrażenia.
Cofnął się o dwa kroki i kopnął w drzwi z całej siły.
Wparował wraz z nimi do środka biblioteki lądując na podłodze. Bolał go nadgarstek, ale przy takim bólu, jaki opanował jego serce, nadwyrężony nadgarstek wydawał się śmieszny w swej błahości.
Miał iść do czytelni, lecz postanowił, że wejdzie między regały zapełnione książkami i tam usiądzie. Usiądzie, odpocznie i przemyśli kilka kwestii. Wszedł więc między dwie ściany lektur i osunął się na podłogę. Był zmęczony, czuł się stary. Na myśl o Elizie, niewidzialny łańcuch wzmocnił swój uścisk, wyciskając tym samym kilka łez z oczu Chrystiana.
Leżąc tak, pomiędzy dwoma regałami, które rozmazywały mu się przed oczami, zastanawiał się, czym zasłużył na takie męczarnie. Doszedł do wniosku, że niczym. Co było złego w jego rozumowaniu? Chęć posiadania wiernej mu kobiety?
W tym momencie owy łańcuch miażdżył mu klatkę piersiową wyciskając coraz większe ilości łez.

13
W sali przyrodniczej zgromadzili się ci, których Chrystian nazwałby jeszcze miesiąc temu swoimi przyjaciółmi. Dziś ich przyjaciółmi nie nazywał, ponieważ tego dnia, gdy utracił Elizę zaczął rozróżniać przyjaźń od innych uczuć. Eliza była bowiem jego jedną jedyną przyjaciółką (i zarazem czymś większym o wiele, i zarazem mniejszym o wiele) Mimo wszystko, to ona naszkicowała mu prawdziwą przyjaźń, ponieważ przyjaźń była fasadą ich miłości. Miłość ich była domem wzniesionym na tej fasadzie. Gdy dom został zburzony nie zostało nic, zero fasady. Tylko pusta, zaśmiecona i bezużyteczna parcela. Nie zafunkcjonuję więc w tym przypadku powiedzonko Chrystiana, które brzmi "Da się odbudować wszystko, co ma solidną fasadę". Tekst ten podchwycił z jakiegoś filmu z lat siedemdziesiątych, w którym grał Tom Hanks.
To był kontrast. Ból był czernią dla bieli, antytezą dla tezy. Pytanie jednak, gdzie tkwi synteza? Tego nie wiedział. Cóż, może synteza była właśnie rozróżnianiem przyjaźni od zwykłej szarej znajomości opierającej się na wspólnych wypadach, jednakowym poczuciu humoru i wspólnym języku. Nic poza tym. Tak, to właśnie jest synteza tej przeklętej sytuacji, w której znalazł się Krzyżanowski.
Ofiarą owej syntezy był między innymi Michał Piątek, przyjaciel (a może zwykły szary znajomy?) Chrystiana. Siedział on teraz w sali przyrodniczej wraz z innymi-zwykłymi szarymi-znajomymi Chrystiana Krzyżanowskiego. Poza Michałem był Antek, Aneta, Jacuś, Artur, Ilona i Krystian. Siedzieli przy dwóch złączonych ławkach i dyskutowali na rozmaite tematy. Teraz rozmawiali o Chrystianie, a raczej o tym, co się ostatnio z nim dzieje. A co się dzieje, to każdy wie. Odpowiedzią na to pytanie była Eliza Nowicka.

14
Kwatera szatniarza, w której ten zamknął się niedługo przed śmiercią, była teraz równie martwa jak sam Arkadiusz Tarenty. Ten leżał na swojej kanapie niewielkich rozmiarów, gdy jego serce odmówiło posłuszeństwa. Starca dopadł zawał.
Tuż przed tym, zanim szatniarz położył się na łóżku, opróżnił butelkę gorzały do dna. Jego starcze, powykręcane artretyzmem ręce zwisały niczym kikuty manekina. Przed tym, jak poszedł odpocząć, włożył do odtwarzacza jakąś starą kasetę z prehistorycznymi wręcz utworami, które teraz wypełniały cztery kąty tego pomieszczenia. Nuta, która w tej chwili wydobywała się z głośników, należała do Louisa Armstronga, który śpiewał właśnie szatniarzowi ostatnią kołysankę. Jazz rozbrzmiewał niegłośno, acz donośnie w tej ciszy. Piosenka ta opowiadała mniej więcej o tym, że świat jest taaki przepiękny. Nie zmieniało to wrażenia, że pokój jest już martwy. Każda półka, każde narzędzie, każda gazeta, którą Tarenty zostawił wyglądała na martwą. Papierosy, których nie zdążył wypalić, sprawiały wręcz wrażenie atrap bądź rekwizytów filmowych.
Arkadiusz zdążył także otworzyć okno, przez które przedostawał się teraz przeszywający chłód; chłód niczym w kostnicy, klimat niczym w prosektorium.
Zmarszczki na twarzy szatniarza sprawiały wrażenie, że Tarenty po prostu usechł ze starości, niczym niepodlewany kwiat. Problem w tym, że Tarenty był podlewany. Podlewany, jak się okaże za jakiś czas, zbyt obficie.
Arkadiusz Tarenty przegrał bitwę z alkoholem.

15
Michał Piątek maszerował samotnie korytarzem pierwszego piętra. Szedł w kierunku toalety, do której ciągnęła go chęć, jakby to powiedział Jacek, rozmowy z prezesem. Czyli najzwyklejsze w świecie ciśnienie w pęcherzu.
Piątek zostawił resztę znajomych w sali przyrodniczej, w której postanowili czekać na przyjazd jakichś służb ratowniczych. Oczywiście, mogą wyjść przez okno, za czym opowiadał się Kowiński, ale czym to może grozić? Choroba popromienna? Możliwe. Nie byli kretynami, wiedzieli co to oznacza. Postanowili siedzieć i czekać. Tak będzie najbezpieczniej. Poza tym nic tym nie ryzykują. Jest jeszcze jedna sprawa, o której nikt z nich głośno nie mówi, acz każdy to odczuwa; cała ta sytuacja jest po prostu interesująca. Siedzenie w opanowanej przez uczniów szkole jest doskonałą zabawą. Pierwszorzędną wręcz.
Michał przeszedł obok biblioteki. Spojrzał na wyważone drzwi i zastanowił się, kto mógł to zrobić i w jakim celu.
Podszedł trochę bliżej, by zajrzeć do środka; wszystkie regały były powywracane, setki książek porozrzucanych po podłodze. Biurko, za którym urzędowała bibliotekarka stało wykrzywione i puste. Nie było na nim kart uczniów, spinaczy, lampki, monitora od komputera - nic. Zamykane regały, które poustawiane były rządkiem pod ścianą nie posiadały już szyb. Resztki tego szkła walały się po całej powierzchni tej części biblioteki. Jedno okno było otwarte; to przez nie panował tu taki pieprzony chłód, pomyślał Michał.
Stwierdził, że potrzeby fizjologiczne mogą chwilę zaczekać.
Wszedł do środka kierując się w stronę czytelni, do której drzwi także były wyważone.
- Halo! Jest tu kto? - Krzyknął.

16
Leżąc tak, pomiędzy dwoma regałami, które rozmazywały mu się przed oczami, zastanawiał się, czym zasłużył na takie męczarnie. Doszedł do wniosku, że niczym. Co było złego w jego rozumowaniu? Chęć posiadania wiernej mu kobiety?
W tym momencie owy łańcuch miażdżył mu klatkę piersiową wyciskając coraz większe ilości łez.
Gdy już się wypłakał, na miejsce rozpaczy wskoczyło inne uczucie, którym była zwierzęca furia. Pierwszymi jej ofiarami padły regały, na których przewrócenie Chrystian potrzebował jedynie kilkunastu sekund. Kopał książki, biurko, krzesełka. Gdy rozprawił się z tą martwą naturą, spojrzał na oszklone regały. Te wydawały się doskonałym przeciwnikiem.
Szyby tłukł gołymi pięściami, z których po chwili płynęła krew. Ból był przyjemny, wręcz kojący!
Poczucie beznadziejności, brak celu swojej marnej egzystencji, porażka z własnymi uczuciami - to tylko niektóre jego wewnętrzne katastrofy. Nie obchodził go żaden pieprzony reaktor jądrowy w Radomiu, pierdolił to równo. W sumie, to nawet chwilowo o tym zapomniał. Zapomniał o matce, zapomniał o bracholu (jak go nazywał) Zapomniał o przyjaciołach, którzy teraz byli zwykłymi-szarymi-znajomymi. Wszystkie jego pokłady myślowe zajmowała w tej chwili Eliza Nowicka, którą kochał. Tak cholernie ją kochał. A co miał w zamian? No co?
A co miał, do cholery, w zamian za tak wielkie uczucie! Huragan, który dewastował go od wewnątrz? Nic więcej?
Gdy rozprawił się z szybami odwrócił się, by podejść do okna. Gdy przekręcił plastykową klamkę, zimny powiew powietrza musnął go po twarzy, jednak ni trochę go nie otrzeźwiając. Krzyżanowski wszedł na parapet, z którego po chwili wyskoczy z okna. Taak, wyskoczę, pomyślał. Możliwe nawet, że by to zrobił, gdyby nie przyszła mu do głowy pewna myśl: Wojtek Basowski by się z tego radował. Myśl ta uderzyła go tak mocno, że chwilowo spararaliżowała jego ruchy.
Zszedł z okna i udał się do czytelni, w której nie miał już ochoty na dalsze dewastowanie. Nie żałował jednak, że pobałaganił trochę w samej bibliotece. To go trochę wycieńczyło. Odrobinę zmieniło tok jego myśli kierując je na ból krwawiących dłoni.
Chrystian siedział, siedział. Stracił rachubę czasu; równie dobrze mogło upłynąć pięć minut, co dwadzieścia pięć. Spojrzał na zegarek. Pieprzyć czas!, pomyślał. Czas jest nieistotny.
- Halo! Jest tu kto? - Krzyknął jakiś znajomy Chrystianowi głos, który dobiegał z niedalekiej odległości. Głos należał bowiem do Michała, przyjaciela Krzyżanowskiego. Tak! Przyjaciela! Pierdolić syntezę, pomyślał! Tezą jest moja miłość, antytezą jej zdrada, zaś syntezą poznanie realnej wartości swojego życia!, ot co!
Do pomieszczenia zwanego czytelnią wszedł Michał Piątek. Był wyraźnie zaskoczony tym, kogo w niej zastał. Widać to było po jego oczach, które zazwyczaj senne i nieobecne, zmieniły się w połyskujące bystrością ciemne kamyczki. Rozejrzał się dookoła po całej czytelni. Po ustawionych rządkiem przy ścianie komputerach, po kwiatach na oknach, po ścianach, na których wisiały rozmaite plakaty. Jeden z nich brzmiał następująco:
"Człowiek, który czyta, wyprzedza czytelnika, co siedzi, nie rozumie, kartkuje i zamyka.
Człowiek, który czyta, tak naprawdę szuka. Bo wszystko co się czyta, to dla sztuki sztuka."
Michał Piątek pomyślał, że to najgłupsze hasło mające zachęcić do czytania, jakie w życiu usłyszał. Cholera!
- To ty zrobiłeś ten pierdolnik? - Przerwał ciszę Michał i wskazał ręką za siebie na drzwi prowadzące do biblioteki.
- Tak, ja. A co? - Zapytał Chrystian, który wcale już nim nie był. Ster bowiem przejął Wieczny Wędrowiec, który rwie się do pewnej daaleekiej podróży. Tak, pomyślał Krzyżanowski, koniec z osiadłym trybem życia. Pora ruszyć przed siebie!
- Po co? Popieprzyło cię? Naprawdę sam to zrobiłeś? - Zapytał z widocznym niedowierzaniem Piątek.
- Sam - odpowiedział Wieczny Wędrowiec i zaśmiał się szyderczo wyjmując spod blatu stołu, przy którym siedział, poharatane dłonie. Rany były głębokie, toteż widok nie był szalenie przyjemny. Wędrowiec spojrzał oczami Chrystiana na ręce Chrystiana, po czym walnął jedną ręką Chrystiana w stół pozostawiając na nim rozprysk ciemnej krwi - Siadaj chłopie! - Zaproponował Wieczny Wędrowiec.
Michał nawet nie rozważał tej propozycji.
- Dobrze się cz...
- Dobrze! - Przerwał mu błyskawicznie Krzyżanowski i znów zaśmiał się, jak gdyby reagując na jakiś niebywale udany dowcip.
- Pójdę po kogoś. Czekaj tu, zaraz wrócę - Powiedział Piątek.
Chrystian Krzyżanowski odprowadzał wzrokiem wychodzącego z czytelni przyjaciela, który dla Wiecznego Wędrowca był tylko rozmazanym obrazem. Niczym jedno z wielu tysięcy drzew, które pojawiają się podczas podróży pociągiem, by po niepełnej sekundzie zostać dziesiątki metrów w tyle.
- Wporząsiu! - krzyknął za Michałem - Będę czekał.
Kolejna salwa śmiechu wyrwała mu się z ust.

17
Trzy namioty pięcioosobowe rozstawione przed płonącym niewinnie ogniskiem. Przed owymi namiotami grupka młodych osób, którzy czerpią z życia autentyczną radość.
Augustów bowiem, to genialne miejsce na spędzanie wakacji. Przekonał się o tym Chrystian Krzyżanowski, który wraz z przyjaciółmi wyruszył tam na obóz między drugą a trzecią klasą gimnazjum. Dwa i pół miesiąca przed eksplozją reaktora jądrowego w Radomiu, półtora miesiąca przed zdradą Elizy Nowickiej. Piękny to był czas spędzony w tym Augustowie. Całe dwa tygodnie.
Trzy namioty pięcioosobowe rozstawione przed płonącym niewinnie ogniskiem; oddalili się nieco od reszty obozu, który mieścił się bardziej wgłąb lasu. Nie jednak na tyle daleko, by znaleźć się poza terenem obozu.
Przed ogniskiem siedział Antek, Aneta, Jacuś, Michał i kilkunastu innych roześmianych młodych ludzi, których w tej historii wymienianie jest zbędnym zabiegiem. Był oczywiście Chrystian Krzyżanowski, który w tej chwili obejmował Elizę Nowicką delektując się przy tym ciepłem ogniska. Przy pieńku leżało kilkanaście piw, których za kwadrans już nie będzie, a za dwa kwadranse w nieco innej formie strumykiem powędrują na jakieś krzaki.
Zabawa była przednia; trwał beztroski czas, który nazwać można, bez wahania wakacyjną sielanką. Grzyby, pływanie, długie wędrówki po lesie, oraz, rzecz jasna, dużo alkoholu. Niebo pełne od jasnych gwiazd. Takich gwiazd, jakich w stolicy nie widać, ponieważ nad Warszawą jest taka warstwa syfu, że czasem trudno dostrzec księżyc, nie mówiąc o gwiazdach. Odpoczynek od metropolii, która żyje w wariackim tempie dobrze wszystkim robił. Tu się żyje w tempie sennym. Tempo senne, acz przyjemne przez dwa tygodnie, które kilkanaście osób wspominać będzie do kresu swych dni. Dwa tygodnie obfite w śmiech i zabawę.
Przywoływany wieczór był wieczorem, kiedy to Krzyżanowski kochał się z Nowicką. Kochał się pierwszy i ostatni raz, zarazem. Czyli ten moment, w którym wykluczona została przyjaźń między nimi. Po tym zdarzeniu nie byli już przyjaciółmi. Przyjaciele bowiem nie uprawiają seksu na polanie.
Gdy wszyscy już spali, Chrystiana przebudziła jakaś intuicja, że pora na coś wielkiego, na coś pięknego. Gdy zobaczył, że w namiocie brakuje jednej osoby, którą była jego ukochana, wyszedł, by jej poszukać. Długo nie szukał, gdyż Nowicka siedziała nad brzegiem jeziora i moczyła w nim gołe stopy. Niebieskie dżinsy podwinęła pod same kolana.
Gdy już napatrzył się na jej przepiękne kształty, podszedł do niej, by wziąć ją za rękę. Poszli przed siebie. Tam, na polanę wilgotną, acz ciepłą i przyjemną. Na polanę nagrzaną przez prażące słońce. Na tej polanie się kochali, a robili to bez jakichkolwiek zabezpieczeń. Nie przejmowali się tym, ponieważ alkohol jeszcze dawał o sobie znać.
Szybkie ruchy wśród trawy.
Ciche jęczenie wśród trawy.
Wolne pocałunki wśród trawy.
Oboje kochali sie pierwszy raz, jednak oboje mieli orgazm. Co niebywałe, niemal w tym samym momencie.
Podnieceni leżeli po nim jeszcze chwilę wśród wspomnianej trawy. Ich ubrania leżały obok, jedno na drugim. Jedynie księżyc oświecał ich nagie ciała, które się ze sobą stykały. Krzyżanowski masował jej nagie piersi i pragnął zatrzymać czas. Wtedy po raz pierwszy pomyślał, że czas jest bólem. Szczególnie ten najpiękniejszy czas, gdyż był człowiekiem sentymentalnym. Toteż zawsze, gdy wspominał ową noc, za gardło ściskała go nostalgia dotycząca tej wilgotnej polany. Polany, na której spędził najpiękniejsze trzy kwadranse swojego życia.
Wśród tejże trawy narodziło się wielkie uczucie. Było to uczucie dwustronne. Jednak, jak się później okazało, równie ulotne jak wszystko inne w tym świecie. Była to miłość, która zaburzona zostanie przez...

18
Miłość, która zaburzona została przez zdradę...
Eliza poznała Wojtka Basowskiego we wrześniu tego roku. Tak narodził się ich krótki związek, który opierał się na czymś zupełnie innym, aniżeli związek z Krzyżanowskim. Najbardziej znacząca różnica polegała na wspomnianej już kilkakrotnie w tej historii fasadzie, która zbudowana z elementarnych pierwiastków przyjaźni, dawała dobry grunt pod coś większego. W przypadku Basowskiego więc, do niczego większego dojść nie mogło.
Nowicka trochę pogubiła się we własnych uczuciach; pokierowała się zwierzęcym pożądaniem. Nic ponadto. Cóż, Basowski może był kompletnym kretynem, ale do brzydkich nie należał. Dobrze zbudowany sportowiec, do tego szalenie napalony na dziewczyny. Czego więcej można pragnąć od życia?
Gdy Chrystian Krzyżanowski nakrył ich w parku, było to jedno z pierwszych spotkań tejże pary kochanków, a zarazem ostatnie. Nie zdążyli zrobić nic, ponad te pięć pocałunków, z którego jeden dokonał się na oczach Chrystiana.
Czy ma jakiekolwiek znaczenie to, jak Basowski poznał Elizę? Czy to istotne, o czym rozmawiali?, co ich najbardziej podniecało? Czy ważne jest, że gdyby nie zmiana trasy pewnego autobusu, w którym siedział pewien, nieświadomy tej zmiany chłopak, niejaki Chrystian Krzyżanowski, to Eliza puściłaby się z Wojtkiem jeszcze w tym tygodniu? Nie. To wszystko jest naprawdę nieistotne w tej opowieści. Wręcz odwrotnie! Istotne jest to, jak bardzo takie informacje są nieistotne. Bo świat opiera się na takich przypadkach, jakimi jest może być nagły telefon, zgubiona zapalniczka, niespodziewanie spadająca gwiazda, bądź też zmiana trasy autobusu.
A ja, wierny narrator, coś o tym wiem.

20
Grupka osób pod przewodnictwem Michała, drałowała w tym momencie w kierunku biblioteki. Wśród tego grona byli przyjaciele Krzyżanowskiego oraz pielęgniarka, po którą pobiegł sam Jacek Kowiński. Ta sama młoda pielęgniarka (z rudymi lokami i pełnymi piersiami) szła teraz przez korytarz trzymając w ręku opatrunki i inne niezbędne narzędzia; od wody utlenionej, do igły do zszywania. Kowiński bowiem uprzedził, że kolega troszkę się poharatał.
Drewniana posadzka skrzypiała pod nogami tych kilku osób, do których przed momentem przyłączyła się Nowicka.
Nowicka, która zaraz po ostatniej rozmowie z Krzyżanowskim (ostatniej w życiu, zarazem) udała się do sali matematycznej. Teraz szczerze żałowała wszystkiego, co mu wyrządziła w ciągu trwania ich znajomości. Od złośliwej uwagi dotyczącej muzyki, której ten słucha, do potwornej zdrady. Oczywiście nie usprawiedliwia jej to ani trochę, acz warto wspomnieć, że ona również cierpi. A cierpi!, nawet bardzo. Gdy usłyszała, że Chrystian zrobił coś, co mogło być próbą samobójczą, Elizę opanował paniczny strach o przyjaciela. Jedynego przyjaciela zresztą, jakiego posiadała. To była jej wewnętrzna synteza; rozróżnianie przyjaźni od wytworów wyobraźni.
Gdy Michał ominął wyważone drzwi od biblioteki, Chrystian już nie żył. Już wędrował po obcych terenach i krainach, które tylko nieliczni będą mieli okazję ujrzeć.
W czytelni panował chłód wiejący z uchylonych okien, po których szybach uderzały teraz cicho krople skażonego przez ludzką głupotę deszczu. Krystaliczne ziarenko uderzało o okno, trzymało się chwilę w miejscu, po czym spływało na sam dół plastykowej framugi. Przypominało to trochę mechanizm ludzkiego bytu. Narodziny, (pyk! kropla o szybę) walka o przetrwanie, procesy życiowe itp., (kropla przeciwstawia swój mikroskopijny ciężar sile grawitacji) a na samym końcu śmierć, która jest zarazem końcem i początkiem wszystkiego. To start i meta nałożone na siebie niczym marginesy zagiętych kartek... (spływa woda, spływa kropla, spływa na doł, spłyyywa)
Głowa Chrystiana Krzyżanowskiego leżała na blacie stołu, który teraz pełen był od ciemnej krwi należącej do owego samobójcy. Gardło zostało podcięte ostrym kawałkiem szkła, który ten wyjął wcześniej ze swojej poszarpanej dłoni.

Sebastian Szewczyk. Warszawa, Polska.
07.03.2007 - 17.03.2007

EPILOG
Wszystko to, co działo się potem było już czystą formalnością. Jako oddany sprawie narrator, pragnę dodać, że Nowicka szczerze cierpiała do kresu swych dni, w czasie których nigdy z nikim się więcej nie związała. Ile czasu trwała ta pokuta? Toż już nie jest ważne.
Przyjaciele Chrystiana Krzyżanowskiego również cierpieli, jednak nie równało się ich cierpienie z cierpieniem Elizy.
Zaś Elizy cierpienie nie równało się z cierpieniem Renaty Krzyżanowskiej, ani Tomka Krzyżanowskiego. Chora sytuacja.
Kwestie nauczycieli zostawię nienaruszoną, gdyż obiecałem w którymś momencie, że swoją rolę w tej historii już zakończyli.
Arkadiusz Tarenty zostawił żonę oraz dwójkę dorosłych dzieci, którzy wyprawili mu pogrzeb, o czym mógłbym jeszcze coś napisać, ale nie jest to na tyle istotne.
Trzecia wojna wybuchła jakiś czas później. Jak długo później, z jakich przyczyn, jaki to miało związek z reaktorem w Radomiu? To równie nieistotne jak pogrzeb szatniarza. Bo to jest to samo, jeśli się nad tym głębiej zastanowić. To taki pogrzeb podniesiony do entej potęgi.

Gdy deszcz przestał już padać, futrzak (owy bezpański kundel) wyczołgał się spod furgonetki, pod którą przeczekał ulewę. Podszedł do kałuży, by napić się z niej trochę deszczówki. Ta deszczówka, która spadła przecież z zatrutych chmur, była skażona. Ale to nic nie szkodzi. Naprawdę.
Gdy już psiak ugasił swoje pragnienie, ruszył w dalszą drogę.
Taka jest już natura Wiecznego Wędrowca.
Jeżeli interesują Cię, drogi czytelniku, dalsze losy tego wędrowca, to spójrz w swoją przeszłość. Potem podejdź do lustra, by przypatrzeć się dobrze w swoje własne oczy. Na samym końcu spróbuj przewidzieć to, co dopiero przed tobą.
Taka jest już natura Wiecznego Wędrowca.

Obrazek użytkownika Issues

Punk

Trzy akordy i darcie mordy,
Punk,

I ja zasiadam wśród pozornych przyjaciół,
Gdzie pełno gwaru i dyskuty,
I ja usiłując wtrącić swoje słowo,
lecz pozostaję nie zauważony,
Nikogo nie obchodzę,

Zakładam stare glany ,
i pomęty sweter,
Wyruszam przed siebie,
szukając odpowiedzi na retoryczne pytania,
Choćby dla jakiego powodu istnieję?

A skoro już istnieję ,
to muszę znaleźć natchnienie ,
Do dalszego życia,
Tak kruche i nie przewidywalne ono jest,

Obrazek użytkownika bajka

pomijając myślenie magiczne

Myśli nie są wędrowcami
Krążą zawsze blisko
Nawet nie bywają poza umysłami...
To kłamstwo, że je skrzydła niosą
One tylko chodzą
I najpewniej boso.
Więc po co wołać kogoś poprzez ciszę?
Nikt nie usłyszy,
Myśl nigdzie nie dotrze.
Można ją uronić
Można ją otrzeć.

Obrazek użytkownika Michał Bartyzel

Ziemia przeklęta (część II opowiadania ,,Sorea'')

Ponad połowa Wschodniego Lenna Imperium została zrównana z ziemią. Oddziały wiernych demonom ludzi, pod wodzą okrutnych Gosheth paliły wioski i miasta. Najsilniejszych jeńców odsyłano na wschód - pod same obrzeża Matecznika. Kobiety, dzieci i starców zarzynano na miejscu, lub składano w krwawych ofiarach. Widmo wojny zawisło nad państwami zachodu. Wiele osób wiedziało, że ludzie sami nie pokonają wojsk Beliara, że nie obejdą się bez pomocy. Ci jednak zaliczali się do mniejszości. Działalność Gosheth sprawiła, że pospólstwo oczekiwało demonów jak wyzwolicieli i twórców nowego porządku, zadbali oni również, by wieść o rzeziach na kresach Imperium nie rozeszła się szerzej. Władcy królestw byli zbyt dumni i ufni we własne siły, by prosić duchy o pomoc, a one czekały...
Stało się więc tak, że caryca Aā€™steca zebrała pod swym sztandarem wojska całego Imperium i ruszyła na wschód bronić swoich ziem. Początkowo jej armia zajęła Lenno Południowe, odnosząc wiele zwycięstw. Po kilku tygodniach, gdy zdawało się, iż ta kampania ma pewne szanse powodzenia, na ziemie Imperium wkroczył Caym z trzydziestoma ordynkami demonów. Ludzie bali się bardzo tych straszliwych wojowników z białymi skrzydłami na plecach, patrzących dziwnymi, nieludzkimi oczami, dosiadających czarnych rumaków. Najbardziej bali się jednak Cayma i jego trzydziestu dowódców bezgranicznie oddanych swemu panu. Krążyły opowieści, że nocami Caym przemienia się w kruka i krąży nad obozami ludzi, wyłupując oczy tym, którzy zanadto się od nich oddalą.
Ludzie byli przerażeni. Aā€™steca zdecydowała się przyjąć główną bitwę w Rajskiej Dolinie, stanowiącej granicę między Lennem Wschodnim a Lennem Południowym Imperium. Później miała się ona nazywać Doliną Śmierci.
Owego, pamiętnego dnia zginęło sto dwadzieścia trzy tysiące ludzi. Caym rozgromił większość wojsk Imperium. Około ośmiu tysięcy żołnierzy skryło się w lasach, tam dopadł ich Lechies i jego potwory. Nie przeżył nikt. Aā€™steca wraz z dworem przedostała się przez góry i ukryła daleko na północy - gdzieś w Wielkim Księstwie. Imperium było bezbronne. Nikt już nie strzegł dróg przez góry, a ordy demonów posuwały się wolno na północ.

II

Ptaki zerwały się do lotu, wystraszone cwałem koni. Para jeźdźców nie żałowała bata wierzchowcom. Zatrzymali się dopiero, gdy byli już na samym szczycie zbocza - jednego z dwóch zamykających kotlinę. Badawczo rozglądali się wokół. Jak okiem sięgnąć wszędzie były góry. Ośnieżone szczyty majestatycznie królowały nad krajobrazem. Zbocza gdzie niegdzie porośnięte iglastymi drzewami. W dole była głęboka na kilkadziesiąt jardów kotlina i właśnie stamtąd dochodziło niepokojące dudnienie.
Co to może być, Is ? - spytał krótko ostrzyżony mężczyzna na koniu.
Cholera, nie wiem. Może jakiś pochód czy co. Albo święto...
Święto ? W górach ?
Dan ? - na twarzy kobiety widać było niepokój - Może nas ścigają ?
Eee, to była czysta robota...
Raczej brudna. Całe siodło mam we flakach tego idioty.
Wiesz przecież, że potrzebowaliśmy forsy.
Gdybyś nie wydał całego złota od Eldy na dziwki, to byśmy nie potrzebowali.
Dan chciał jeszcze coś dodać, lecz oblał się rumieńcem - Ona nie była dziwką - mruknął pod nosem.
A niech mnie koń ! - syknęła Is wskazują`c w dół kotliny - Patrz !
Na dole maszerował jakiś tłum, a sądząc po wysokim stopniu zorganizowania tegoż marszu, było to wojsko.
Psia krew ! Dużo ich.
Rzeczywiście za zakrętu wyłaniały się coraz to nowe czwórki konnych. Za nimi szła piechota. Coś nagle zwróciło uwagę Is, coś znajomego, coś, o czym nie mogła zapomnieć. Jej ręka zaczęła drżeć.
Is ! Is, co się stało ?
Patrz - wysapała i wskazała w dół, na konnych - Patrz na ich plecy.
Co to jest ? Od kiedy jazda Imperium ma takie ozdoby.
To nie ozdoby, Dan. Ja już gdzieś widziałam ludzi ze skrzydłami...
Coś wystraszyło konie, które stanęły dęba. Lawina kamieni potoczyła się w dół. Wśród konnych zapanowało zamieszanie. Is i Dan zobaczyli, że od strony, od której sami przyjechali zbliża się kilkuosobowy oddział jeźdźców. Widocznie ci na dole spostrzegli ich wcześniej i wysłali podjazd. żołnierz z przodu już z daleka podniósł rękę w geście powitania (a może to był sygnał do ataku ?), ale oni wcale nie zamierzali z nimi rozmawiać. Spięli konie i puścili się pędem na południowy zachód, w stronę, gdzie horyzont zakrywała biała jak mleko mgła. Is obejrzała się za siebie. Oddział jeźdźców nie wyglądał już tak przyjaźnie. Gonili ich zwartym szykiem. Wtedy zobaczyła to, czego się spodziewała : dwóch spośród kilkunastu goniących ich żołnierzy na plecach miało skrzydła. Obserwowała jakby w zwolnionym tempie szaleńczy galop demona. Jego włosy targane wiatrem nadawały upiorny wyraz całej sylwetce. Wydawało się jej, że demon chce zahipnotyzować ją oczami. Powoli osuwała się w błogi spokój. Z odrętwienia wyrwał ją krzyk Dana.
W dół, Is ! W dół !
Spojrzała przed siebie. Mgła się rozrzedziła. Urwisko, po którym jechali kończyło się stromą, niezbyt wysoką skarpą. W dole dostrzegła las, któremu nie było końca. Najodleglejsze drzewa zlewały się w czerń dotykając horyzontu. Bez namysłu runęli w dół. Zbocze było pełne kamieni i nierówności. Konie potknęły się i Dan wraz z Is zjechali w dół już na własnych grzbietach.

***

Wyraźnie widzieli jak na skraju urwiska, jeden z demonów rozłożył skrzydła. Były dużo dłuższe niż ręce. Wyglądał niczym posąg, gdy jego koń nagle stanął dęba. A on wskazał na nich palcem. Przez chwilę wydawało się, że oddział runie na nich z irozniesie na mieczach, ale zawrócili.
Co robimy ? - spytała Is.
Na pewno nie pozwolą nam stąd wyjść. Może przedostaniemy się lasem do Lenna Wschodniego i jeśli tam nas nie zabiją - znów pójdziemy w góry.
Poczekaj...Imperium ma w ogóle ma tak wielkie lasy ?
Dobre pytanie, Is. Naprawdę dobre pytanie. - Dan podparł brodę ręką i pomyślał chwilę - Chyba jest tylko jeden sposób żeby się przekonać.
Eech...Dobra. Sprawdzę, co z końmi.
Podeszła do koni, które leżały na ziemi i najwidoczniej nie mogły się podnieść. Wydymały nerwowo chrapy i rżały cicho.
Dan ! One mają połamane nogi.
Cholera ! - syknął. Przez chwilę milczał, jak gdyby bił się z myślami.
Zrób to szybko, Is.
Kobieta wyciągnęła miecze.

III

Nadchodził zmierzch. Od dwóch dni byli w lesie. Gęsty bór zdawał się nie mieć końca. Co jakiś czas w dole, między poszyciem przemykały się drobne kształty. Choć pożywienia im nie brakowało (umieli zrobić pożytek z broni) i nie pierwszy raz musieli ukrywać się w takich warunkach, byli nie spokojni. Nie żeby bali się lasu, co to, to nie, ale po prostu czuli się dziwnie. I te sny. W nocy budzili się kilkakrotnie, cali zlani potem tylko po to, żeby nie móc sobie przypomnieć, o czym śnili. Sen - brat śmierci - zdawał się tu być zapowiedzią czekających ich wydarzeń.
Choć wcale się do tego nie przyznawali, oboje mieli wrażenie, że ktoś lub coś ich obserwuje. Coś złego, co czai się w ciemnościach, jakaś pierwotna, nieokrzesana siła - jak demon, który przyszedł po ich dusze.
Hałas.
Słyszałeś to ?
Co ? - spytał szeptem.
Jakieś gło... Zobacz !?
Dan spojrzał w kierunku, który wskazywała Is. Między grubymi pniami coś migotało. Jakby blask ognia. Czy to możliwe, żeby ktoś jeszcze błąkał się po tym odludziu ?
Kim jesteście !? - spytał ktoś, kto nagle pojawił się przed nimi.
Zanim zdążyli wyciągnąć broń zostali otoczeni przez czterech groźnie wyglądających drabów. Jak na ludzi byli ogromni. Is pomyślała, że są wyżsi o całą długość miecza. Muskularne cielska okryte mieli skórzanymi kurtkami, zamiast spodni, na biodrach wisiały przepaski skrywające zapewne najdelikatniejsze części ciała.
Jestem Dan Yel, chcemy się tylko dostać do Lenna Wschodniego.
Najbliższy z olbrzymów warknął groźnie i zamierzył się na Dana, monstrualnych wprost rozmiarów toporem.
Yamee ! - krzyknął ten, z którym mieli nadzieję rozmawiać. Powiedział potem kilka
gardłowych słów w jakimś dziwnym języku.
Abbla - olbrzym przyklęknął i pochylił głowę, a gdy tamten podszedł, nie śmiał
spojrzeć mu w oczy.
Chcecie się wydostać ? - spytał ten rozmowny. Stał teraz całkiem blisko i mogli mu
się przyjrzeć. Dan pomyślał, że dziwną ma twarz. Oliwkowa cera kontrastowała z jasnymi włosami i oczami... Coś mu to przypominało. Tylko co ?
Tak - powiedziała Is - pomożecie nam ? Hm ?
Nie wiecie gdzie jesteście ? - obcy jakby jej nie słyszał - To Matecznik. Rzekłbym:
prawie centrum. Ale zapraszam do ogniska. Obcy odwrócił się i ruszył przodem. Tak jak Dan przypuszczał - nie szedł, lecz unosił się tuż nad poszyciem - to był lemur.
Za nimi poczłapała czwórka groźnych olbrzymów wykrzykując od czasu do czasu coś w swym gardłowym języku.

***

Nie rozumiem - Is przełykała kawałek pieczonego mięsa - Jakim cudem przez dwa
dni mogliśmy zajść aż tak daleko ?
Matecznik - powiedział zagadkowo obcy - to inny świat. Tutaj wszystko jest inne. Nie próbujcie zrozumieć, wielu już próbowało - uśmiechnął się marzycielsko. - Chwilowo możecie iść z nami, dopóki nie dotrzemy tam, gdzie...gdzie mamy dotrzeć. Ale, dlaczego tak mi się przyglądacie ? Nigdy nie widzieliście lemura ?
Is i Dan skierowali speszone spojrzenia w dół.
A kim oni są ? - Is wskazała na hałaśliwą czwórkę siedzącą przy ognisku kilka kroków
dalej.
To wojownicy z Wyżyny Nazca.
Dzikusy ?
Nie lubią, gdy tak na nich mówić. Bardzo nie lubią - powtórzył dobitnie - To chyba jedyne wasze słowo, które rozumieją. Są straszliwi w walce, lecz to bardzo łagodne i wrażliwe istoty.
Jakby na potwierdzenie tych słów jedna z istot zdzieliła drugą pałką przez łeb. Pozostałe tymczasem zarykiwały się ze śmiechu. Po chwili wśród nich wybuchła spontaniczna, dzika walka na pięści i drewniane pałki.
No, tak - obcy westchnął - Spróbujcie się przespać. - Ach, byłbym zapominał (gdzie
moje maniery ?) nazywam się Gyrdh Adblah.

***
Maszkar kulił się przed spojrzeniem swego pana. Czujnie obserwował każdy jego ruch, -
wiedział, bowiem, że Lechies surowo każe za najmniejsze przewinienie.
Jakim cudem oni tu wleźli, co ? Powiedz mi Nac, jakim cudem ?
Potwór nie dał się zwieść pozornie spokojnym tonem głosu i jeszcze bardziej pochylił głowę. Jego pokraczna sylwetka przystosowana była lepiej do biegania po lesie niż do bicia pokłonów.
Nie wiem panie. Pilnowaliśmy, ale nie wiem.
Lechies w mgnieniu oka znalazł się tuż przy nim i błyskawicznym ruchem chwycił jego gardło w żelazny uścisk.
A kto - wysapał - ma wiedzieć, jeśli nie ty ? żywcem porozrywam was na strzępy.
Litości, panie - Nac upadł na ziemię.
Milcz! Bydle ! - kopnął go w brzuch. Białe oczy demona nabiegły krwią. Stał tak i oddychał ciężko jak drapieżnik po nieudanym polowaniu.
Znajdziesz ich i zabijesz. Potem...Kto jest głównym dowódcą ?
Książe Volac, panie.
Potem pójdziesz do Volaca i powiesz , że był tu lemur Adblah. Niech jak najszybciej skontaktuje się z Caymem i w końcu zrobi użytek ze szpiegów w Księstwie. Aā€™steca musi umrzeć. Zrozumiałeś ?
Tak, panie
Dobrze. A gdybyś coś swoim zwyczajem spieprzył to nie wracaj. Idź już.
Maszkar szybko i bezgłośnie puścił komnatę.

***
Gyrdh pierwszy zauważył, że coś jest nie w porządku. Było za cicho. Ale dlaczego ? Myślał intensywnie. Bór tętniący życiem, rozbrzmiewający mnóstwem głosów, nagle zamilkł. Przy pobliskim drzewie zobaczył żbika leżącego brzuchem do góry. żbik oddychał, lecz udawał martwego. Lemur znał potwory, które miały tak silną aurę magiczną, że gdy się zbliżały, znajdujące się w pobliżu zwierzęta szalały ze strachu i albo uciekały, albo udawały martwe. Ale teraz nie wyczuwał w wokół żadnej magii. Coś sobie przypomniał. Stary mistrz Eelxndar mówił kiedyś, że dawno temu, legendarny demon lasów - Lechies - powołał do życia potwory nie używając magii i nazwał się wszystkie Kwiatami Zła. Mogła być to więc chimera, albo...
Maszkar ! - Adblah wrzasnął przeraźliwie.
Za późno. Jeden z towarzyszących mu dzikusów czołgał się w stronę krzaków, wlokąc za sobą własne wnętrzności, wypływające z rozprutego brzucha. Pokraczny stwór wielkości człowieka oblizał łapę ociekającą krwią dzikusa. Jego pozbawiona owłosienia, szara skóra, pokryta żłobieniami przypominającymi blizny, lśniła od potu. Błyskawicznie skoczył w kierunku Is i Dana. Zdążyli uskoczyć, ale nie wyciągnęli broni. Dan zobaczył krew na ramieniu Is, i że drugi z dzikusów obficie krwawi z szyi. Dan był doświadczonym wojownikiem i wiedział, że nie mają żadnych szans. Maszkar był za szybki. Walczył jak zwierzę - doskakując do ofiary próbował sięgnąć ją ostrymi jak brzytwy pazurami. Tracili siły robiąc uniki, gdy szpony stwora mijały ich o włos. Is była ranna, ale cholernie nie chciała umierać. Jeszcze nie teraz. Potwór stanął naprzeciwko nich i wyszczerzył kły, ślina spływała mu po brodzie (Ciekawe, czy nas zeżre ? - pomyślała Is). Przykucnął nieco i sprężył się do skoku. Wtem niewiadomo skąd pojawił się Adblah. Jakże strasznie teraz wyglądał. Na jego twarzy nie było śladu dawnego spokoju. Wszyscy mimowolnie opuścili wzrok. Lemur zacisnął pięści, a jego oczy rozbłysły na moment dziwnym blaskiem. Maszkar gwałtownie wygiął się w tył się, upadł na ziemię i wił się w konwulsjach, skrzecząc przy tym straszliwie. Po chwili znieruchomiał.
Nic wam się nie stało ? - powrócił dawnych Adblah: spokojny i opanowany.
Z nim jest chyba gorzej - Dan pomagał Is wstać i skinął głową na leżącego na ziemi
dzikusa i dwóch jego towarzyszy klęczących tuż przy nim. Gdy podeszli, zobaczyli, że wojownik Nazca wykrwawił się na śmierć. Przykry zapach świadczył, że pod koniec agonii nie był w stanie utrzymać kału. Is i Dan nie pamiętali już ile razy musieli patrzeć na podobne sceny. Towarzysze zmarłego z krzykiem podbiegli do trupa potwora. Jeden z nich szybkim cięciem wielkiego topora pozbawił go głowy. Drugi natomiast chwycił ją w obie ręce i zaczął coś mówić w swoim gardłowym języku. Po chwili obaj darli się w niebogłosy.
To obrzydliwe - Is ze wstrętem odwróciła głowę.
Nazca wierzą - zaczął Gyrdh -, że gdy ginie wódz, jego duch łączy się z przodkami. Ten, który tu leży, to Baab Mer - sto czwarty wódz Nazca, wnuk i prawnuk wodza. Jego towarzysze pokazują głowę maszkara przodkom, żeby wiedzieli, iż ich syn zginął chwalebną śmiercią, i że został pomszczony. Oni są zrozpaczeni, bo martwią się o przyszłość swojego ludu. Syn Baab Mera ma jedenaście lat i może nie utrzymać władzy, a oni nie mogą wrócić, żeby mu pomóc.
Dlaczego ? - Dan był ciekaw.
Wódz zginął pod ich opieką. Tylko własną śmiercią mogą zmyć tę hańbę.
A gdyby wrócili ?
Nie rozumiesz. Oni już uważają się za martwych. Gdyby wrócili, nikt by ich nie widział. Nikt nie odważy się rozmawiać z umarłymi.
Ale skąd - spytała Is - ich ludzie będą wiedzieli, że on nie żyje ?
Będą. Mają sposoby. Teraz trzeba pomyśleć o czymś innym. Demony wiedzą, że tu jesteśmy i nie wypuszczą nas z Matecznika. Musimy iść dalej, pod twierdzę Beliara, gdzie stacjonują ich wojska. Jest tam sporo Gosheth, więc ludzie nie będą zwracali uwagi. Stamtąd spróbujemy dostać się na pustynię i albo do Wielkiego Księstwa, albo na Wyżynę Nazca. Wszyscy się zgadzają ?
Cisza. Oczy lemura zabłysły na moment. Dan nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył - Gyrdh Adblah stał się zwyczajnym człowiekiem. Może trochę za chudym, ale człowiekiem.
Jasna cholera - syknęła Is.
Gotowi ? Chodźmy ! - lemur ruszył przodem, za nim Is z Danem, a na końcu dwóch
dzikusów.
Martwe oczy potwora, patrzące z czaszki zatkniętej na pal tuż przy ciele Baab Mera zwrócone były na wschód, właśnie tam, dokąd zmierzali.

IV

Zamieszanie, jakie panowało na placu miało posmak histerii. Ludzie krzyczeli, kłócili się, gdzie niegdzie słychać było niewieści płacz. Nikt nie wiedział, dlaczego ze świętego źródła wypływa teraz woda czerwona jak krew. Ciekawscy pokazywali sobie palcami kobietę stojącą najbliżej źródła, ubraną w kosztowne skóry i klejnoty. Stojący u jej boku chłopiec (zapewne syn) patrzył zdumionymi oczyma na to, co wokół niego się działo i sądząc po minie nic a nic nie rozumiał. Na raz wszyscy zwrócili oczy w stronę nadchodzącego starca. Podpierając się kijem podszedł do źródła, zaczerpnął ręką i wziął nieco wody do ust. Pokusztykał do bogato ubranej kobiety, uklęknął przed stojącym obok niej chłopcem
i dotknął dłońmi jego stóp.
Niech będzie pozdrowiony Armanoah, sto piąty wódz Nazca. Oby żył wiecznie!
Tłum zamilkł na te słowa. Lecz po chwili wzniósł gromki krzyk:
Niech żyje! Niech żyje! Oby przerósł przodków!
W ogólnej wrzawie mało kto widział, jak po twarzy matki chłopca spływają łzy.
Mamo? Co ci jest? -spytało dziecko.
Nic synku - pogłaskała go po głowie - Po prostu coś wpadło mi do oka.
Uklęknęła i dotknęła jego stóp.
żyj wiecznie, Armanoahu.

V

żaden człowiek żyjący w jednym z nadmorskich królestw, Imperium, czy też w jakimś innym kraju, nie mógłby sobie wyobrazić, jak wygląda Matecznik wewnątrz. Gdy się nań spoglądało z wysokości Gór Granicznych, bądź skraju pustyni, dostrzec można było jedynie ciągnące się w nieskończoność morze drzew, które stopniowo przechodząc w czerń, łączyło się gdzieś - hen daleko - z horyzontem i tylko wędrujące co dzień po niebie słońce, widziało jego początek i koniec.
Serce zaś Matecznika o dziwo stanowiły rozległe i niezbyt wysokie wzgórza. Na wzgórzach stacjonowały wojska demonów. Trzynaście chórów, każdy po czterdzieści cztery ordynki, ten zaś z kolei liczył sobie siedem chorągwi. Nie wiedzieć czemu w Mateczniku nie określano kierunków świata, może dlatego, że on sam w sobie był światem jakże innym od zewnętrznego, tajemniczym i niebezpiecznym. Położenie ustalano stojąc tyłem do przesłoniętej chmurami twierdzy, budzącej strach rezydencji Beliara Niszczyciela - władcy demonów. Po lewej więc wieży stacjonował Belfegor z konnymi. Po prawej zaś Haborym ze swoją piechotą. Dalej byli niezrównani łucznicy Xaplana oraz kilka tysięcy ludzi - kapłanów Gosheth pod wodzą Dagona. Potwory Lechiesa niechętnie wychodziły z lasu, więc i on siedział z nimi, z rzadka tylko pokazując się publicznie na naradach dowódców. Do kompletu brakowało tylko Cayma, który miesiąc temu, wraz z trzydziestoma ordynkami demonów, wyszedł z lasu gdzieś w okolicach Wschodniego Lenna Imperium, co było równoznaczne z wypowiedzeniem wojny. Dochodziły co prawda pogłoski, że Caym właśnie przekracza Góry Graniczne i posuwa się na północ w stronę państw nadmorskich, lecz nie ekscytowano się zbytnio i oczekiwano sprawdzonych wieści od niego samego.
Wszystkim zawiadywał Volac, główny zaufany Beliara i pośrednik między nim a dowódcami. Tylko on jeden miał wstęp do twierdzy.

***

Gyrdh Adblah rozkazał wojownikom z Wyżyny zostać wśród Gosheth i nie rzucać się w oczy. Sam zaś, w towarzystwie Is i Dan Yela, rozpoczął wędrówkę po wzgórzach, aby - jak to ujął - rozejżeć się nieco.
Weszli między piechotę. Z bliska demony nie wyglądały tak strasznie. Może tylko nieco mieszane uczucia budziły ich skrzydła. Gyrdh, Is i Dan szli, udając, że rozmawiają, gdy tymczasem bacznie rozglądali się wokół. Chcieli dostać się w okolice namiotu dowódców. Nie wiedzieć dlaczego, lemur uparcie twierdził, że ma się tam odbyć jakaś narada. Nie miał tylko pojęcia kiedy.
- Avaā€™k Ir nuum, re ? - zagrzmiał nagle czyjś głos za nimi. Odwrócili się jednocześnie. Stał tam muskularny demon, miał ciemną cerę i gładko zgoloną głowę. Jego oczy ciekawie kontrastowały z barwą skóry. Jeszcze raz powtórzył pytanie i wskazał ręką na Dana. Ludzie nie bardzo wiedzieli, co mają robić. Gyrdh miał kamienną twarz. Demon spojrzał na Dana, a ten z okrzykiem bólu chwycił się za głowę. Czuł, jakby czaszka miała pęknąć mu na dwoje. Nie mógł się skoncentrować na niczym innym, tylko na tej natrętnej myśli, która wciąż powracała, gdy próbował wyrzucić ją z umysłu. Coś, jakby głos demona: "Pytałem, jak masz na imię człowieku. Dlaczego nie odpowiadasz ? Dlaczego nie jesteś wśród swoich ?"
Ime, Habborri - lemur ukłonił się nisko - Les mā€™rea seka.
Demon prychnął gniewnie, obrócił się na pięcie i odszedł.
- W porządku ? Pomogę Ci.
Dan ledwo trzymał się na nogach, opierał się o ramię Is.
Może...może odpoczniemy.
Usiedli wokół ogniska, Dan dostał od lemura jakąś miksturę na wzmocnienie i wdychał ją łapczywie.
Ej, powoli, bo ci śluzówki pękną.
Co mi pęknie ? - podniósł przekrwione oczy znad torebki z miksturą.
Nieważne. Mieliśmy szczęście - zaczął Adblah. - To był Haborym. Dobrze, że mnie nie rozpoznał. No i jak, Dan ?
Już lepiej. Cholera, tylko upiór mógł mi zrobić coś takiego.
Ludzie...- lemur pokręcił głową - Co rozumiesz przez słowo upiór ?
No, demon. Nie ?
Demon, lemur, nand, duch - to wszystko ludzkie nazwy. Czy naprawdę, jeśli czegoś nie rozumiecie, to musi być to złe ? No tak, nie chcecie się uczyć języków innych ras, a jeśli porozumiewać się z wami telepatycznie, to boicie się i uciekacie, jak dziecko przed rózgą. Daję słowo, dziwny z was ludek. Ignorantów - dodał cicho.
Pieprzysz do rzeczy, Adblah - Is kopnęła płonącą żagiew - Czy..
Mówi się: "od rzeczy".
Cicho, mówię. Czy to ważne znać języki, czy co tam jeszcze ? Nie dać się zabić, albo wystrychnąć na dudka. Przeżyć, ot, co.
Legger mresah, hever mersah - westchnął.
Co ?
To stare przysłowie - uśmiechnął się - Lemurskie.
Adblah - Dan był dziwnie pobudzony - Dasz mi trochę tego proszku do wąchania ? Dobrze się po nim czuję ?
Ee, lepiej nie. Może Ci zaszkodzić.
Słuchajcie - Is wyprostowała się szybko - Mówi wam coś słowo Armanoach ?
A co ? - Gyrdh spoważniał.
No, bo miałam wczoraj dziwny sen. Cały czas łazi mi po głowie właśnie to i twarz jakiegoś dzieciaka. Psia krew, to pewnie przez ten las.
A, co powiedziałeś temu demonowi ? - spytał Dan.
Mmm, ze jesteś głupi człowiek i bardzo się go boisz.

***

Namiot był czarny, zupełnie nie ludzką modą pozbawiony ozdób i herbów. Nad wejściem wyszyty był jednie znak Niszczyciela: krzyż, z długą poziomą i krótką pionową belką, po bokach zamknięty półkolami. W środku było jasno, choć nie paliła się żadna pochodnia.
Gdy wszedł, pięć postaci rozmawiających żywo, zamilkło.
Witaj książę powiedział jeden z demonów, po czym wszyscy skłonili się nisko.
Siadajcie - Volac wskazał na krzesła ustawione pod ścianami namiotu. Sam też usiadł. Przygładził delikatnie bujne, blond loki.
Beliar jest zadowolony, jak na razie, ale oczekuje dokładnych informacji. Słucham waszych raportów. Lechies.
Jest tu Gyrdh Adblah - zaczął - razem z garstką ludzi. Wysłałem do nich maszkara, więc powinno być już po kłopocie.
Ha! - krzyknął demon z ogoloną głową - twoja poczwara nie żyje, a lemur wprost przeciwnie. Spotkałem go wczoraj w obozie i zgodnie z rozkazami zostawiłem w spokoju.
Jak to?! - Lechies wstał.
Haborym ma racje - rzekł chłodno Volac. Kazałem go tu wpuścić. Nie zaszkodzi nam. Czy są jakieś wieści od Cayma?
Dziś rano przyjechał Consague - lewa powieka Belfegora drżała; pewnie pamiątka po którejś z bitew - Armia Imperium już nie istnieje, a niedobitków wykończył w lesie Lechies. Chcieliśmy pojmać carycę żywą, ale cholera, to sprytna baba. Wysłała kilka fałszywych eskort, a sama spieprzyła znaczy uciekła przez góry. Tylko niewiadomo gdzie.
Volac uniósł brwi.
Jak to niewiadomo?
Książe - wtrącił Xaplan - teraz to już tylko kwestia czasu.
Yhmm. A ludzie? Dagon, zająłeś się wszystkim?
Taak - demon podparł brodę palcami - o Gosheth już wiesz, panie. Reszty dopilnowałem osobiście. Najbardziej wymagający był burmistrz portu, nie dał się przekupić, aczkolwiek żywi słabość do młodych dziewcząt.
Rozumiem. Są tutaj?
Tak.
Dobrze, wszystko musi być gotowe, gdy przyjdzie czas.
Na zewnątrz coś się działo. Słychać było przekleństwa strażników, w końcu jeden z nich wbiegł do środka.
Panie! -krzyknął zapominając o oddaniu honorów - Przybyli.

***

Niebo zapłonęło nad Matecznikiem. Od lewej wierzy twierdzy, od strony, gdzie była pustynia, kłębiły się czerwone masy chmur. Nieboskłon zdawał się pękać, odsłaniając wąską szczelinę. Spośród chmur zaczęły wyłaniać się szeregi zbrojnych. Były to wojska duchów, idące z odsieczą ludziom, zagrożonym widmem z góry przegranej wojny.
Blaree - szepnął jeden z przyglądających się temu żołnierzy - Dużo nich
No - dodał drugi - Będzie z pięćdziesiąt chórów
Przed namiotem stali wszyscy dowódcy.
Kto im przewodzi? - spytał Volac.
Maiel, panie.
Wojska duchów zatrzymały się. Na przód wysunęło się troje konnych, pędzących w stronę namiotu. Pierwszy jechał herold z flagą. Za nim książę Maiel, jego chmurna twarz mogłaby uchodzić za wzór powagi, ale oczy zdradzały wściekłość i rządzę mordu. Jako ostatni jechał seraffi Uzuan, dowódca jednej z najsławniejszych chorągwi wojsk Maiela.

***

Wszystko gotowe - Dagon nachylił się w stronę Volaca, ten kiwnął głową na znak, że rozumie.
Witajcie - Volac rozłożył ręce w geście powitania, udając radość.
Bez zbędnych słów, proszę - szorstko rzucił Maiel - Chcecie walczyć tu, czy na pustyni?
Chwileczkę, Xaplan, przyprowadź naszych gości.
Demon szybko wszedł do namiotu. Chwilę potem powrócił z trojgiem ludzi.
Najniższy, gruby jegomość z trudem łapał oddech, nie przywykł zapewne przebywać dziennie drogi dłuższej, niż odległość oddzielająca jadalnię od toalety. Ubrany był bardzo bogato. Miał mnóstwo pierścieni na tłustych palcach, a na grubej jak u byka szyi wisiał szeroki złoty łańcuch.
Stanęli przed Maielem. Volac wskazał na grubasa.
To pan Mhoor, burmistrz portu Zibbe.
Tłuścioch dygnął elegancko, aż zwały skóry zafalowały na nim niczym kiepsko stężona galareta.
Ci dwaj panowie, to Jjnā€™qe, rządca Uhk oraz Alfred Orena jeden z ministrów Wielkiego Księstwa. Mają wam coś do powiedzenia.
Tak? - zaciekawił się duch - Słuchamy zatem.
A więc, hmm - burmistrz Zibbe otarł pot z czoła - Jego ekscelencja, książę Volac zaproponował nam...poprosił...znaczy się powiedział, że...
Nie chcemy wojny - rzekł minister.
I dobrze - odpowiedział Maiel - My również jej nie chcemy. Jeśli Beliar wycofa wojska, to nic się nie stanie.
Ale - wtrącił rządca Uhk - zapewniono nam przywileje, zatem...
Uzuan zacisnął wargi. Maiel zaczął rozumieć, o co chodzi.
Poddaliście się demonom?
Nie, książę - minister był bardzo poważny - Po prostu myślimy trzeźwo. Wojna jest nam nie na rękę, sparaliżuje handel, przyniesie straty. Warunki Beliara są wcale korzystne, nie muszą oznaczać przegranej, a jedynie kompromis. Ludzie będą mieli zagwarantowanych wiele swobód. Może nadszedł czas zmian.
To znaczy, że wyrzekacie się naszej pomocy, czy tak?
Nie do końca...
Dość! - krzyknął duch - wasz wybór. Nie wiecie, na co się skazujecie, głupcy.
O tak, wiedzą - rzucił ironicznie Volac - My gramy czysto, od początku do końca. Widzisz więc, że sami wybrali. Nie potrzebują was.
Dobrze, odejdziemy. Przeklęta jest ta ziemia, po której stąpa Beliar wraz ze swym orszakiem.

***

Gyrdh Adblah był bardzo ciekaw, co się dzieje. Widział burzliwą rozmowę Maiela i Volaca, widział jak Xaplan przyprowadził trzech mężczyzn i jak w chwilę potem duchy odeszły bardzo wzburzone.
Widzisz coś? - Is wychyliła mu się zza ramienia - Cholera, Gyrdh daj popatrzeć.
Cicho kobieto, próbuję wybadać, co się dzieje.
Is, zobacz - Dan wskazał palcem na nadchodzącego ducha - to on był w Sorea.
Lemur wyszedł Uzuanowi na przeciw.
Seraffi - zapytał - Ci się stało?
Chodź Gyrdh - powiedział smutno Uzuan - Zabierz ze sobą przyjaciół i chodź, nic tu po nas.

Strony

Subskrybuj Klub Literatów RSS