Robota szła mu tego popołudnia jak sierp z dupy. W wolnym tłumaczeniu na potrzeby czytelników pozbawionych wyobraźni - szła mu dość opornie. Na dodatek jego kumpel, Mike, nie przyszedł do pracy. Wykpił się rzekomym zatruciem pokarmowym. Zadzwonił po dziesiątej i trochę zbyt szczegółowo opowiadał o wieczornym fishburgerze, zapitym litrem coli. że niby nieświeży był, co przyszło mu do głowy dopiero gdy przełknął ostatniego kęsa.
-Gówno prawda! Nawet ktoś w tym stopniu pozbawiony smaku co ten jełop, wcześniej poznałby się na nieświeżej rybie! Ten dupek wolał po prostu spędzić popołudnie z puszką zimnego browaru, śledząc ligowe rozgrywki! - pomyślał pogrążając się jeszcze głębiej w bezsilnej złości.
Pozbierał narzędzia do skrzynki i ruszył w dalszą drogę podzwaniając pękiem kluczy. Właśnie te klucze były zmorą! Labirynt korytarzy rozciągający się w piwnicach grodziły dziesiątki, jeśli nie setki drzwi, każde z nich otwierał inny spośród bliźniaczo do siebie podobnych, zawieszonych na metalowym kółku. Dostawał białej gorączki ilekroć szukał tego właściwego, daremnie szarpiąc klamkę. Mimo iż Mike oznaczył je w sobie wiadomy sposób, Ed nie radził sobie z tą loterią. Może przez to, że ten idiota nie poradziłby sobie z czytelnym oznaczeniem własnego klucza do służbowej szatni? Pewnie tak...
Kolejny zamek jęknął dopiero przy piętnastej, jeśli nie dwudziestej próbie. Ciężkie, stalowe odrzwia uchyliły się nieco, a czujnik ruchu wykrył jego wtargnięcie i rozświetlił korytarz. Zimne światło jarzeniówek sprawiło że odruchowo zmrużył oczy. Zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz w zamku. Zupełnie jak pierdzielony klawisz, ale zgodnie z obowiązującą procedurą. Poczuł że wychodzi na kompletnego idiotę dbając o ten pieprzony regulamin, ułożony przez jakąś ofiarę pękniętego kondoma, przez jakiegoś pogiętego gryzipiórka rozpierającego się w fotelu kilka pięter wyżej. Siedzi taki w swoim (dzięki jego krwawicy) znakomicie klimatyzowanym biurze i w przerwach pomiędzy jedną a drugą kawą wymyśla debilne przepisy, komplikujące komuś życie. Bo niby po jakiego grzyba ma za sobą zamykać te pierdolone drzwi, ledwie znalazł się po drugiej stronie?! Co niby można by stąd zjuchcić? Chyba tylko te drzwi, które właśnie zamknął!
Postawił skrzynkę z narzędziami na posadzce, drabinę oparł o ścianę. Spojrzał w górę i uśmiechnął się ironicznie na widok czujników dymu, zdobiących sufit.
-Możecie mi naskoczyć! - mruknął.
Sfatygowana paczka Chesterfieldów, wyłowiona z kieszeni poplamionego olejem fartucha, była tym czego akurat szukał. Palił je jeszcze w Wietnamie i wierzył, że przynoszą mu szczęście. Te akurat, nie inne. Kolegów którzy palili Marlboro, Camele i Lucky Strike, nie ma już wśród żywych. Nawet niektórzy z tych, co zaciągali się marychą aż po same jaja! Nawet ich już nie ma. I żaden nie umarł na raka płuc lub krtani. Wszyscy odeszli na ostatnią wartę w strzępach, z których nie dało się poskładać niczego sensownego. Wiedział, jak okrutna jest śmierć sapera. Zawsze jednak, przed robotą, zapalał Chesterfielda, z coraz głębszą wiarą w to, że coś w tym musi być. W tym, że nadal jeszcze ma ręce i nogi.
Przysiadł na narzędziowym pudle i zapalił. Miał głęboko gdzieś czujniki zdobiące sufit.
-Nawet jeśli ta wypomadowana ciota ogląda mnie teraz na monitorze, tam na górze, też mam to w dupie!- pomyślał z wyraźną satysfakcją, jakby właśnie komuś przylał.
Dym snuł się pod sufitem i niczym pajęczyna oplatał ocynkowane kanały rozprowadzające powietrze po całym budynku. Co kilkanaście metrów widniały w nich inspekcje, które musiał skontrolować, w razie konieczności wymieniając filtry. W tym i w sąsiednim jeszcze korytarzu. Została mu jeszcze cała godzina, więc zdąży spokojnie spalić.
Zajął znów myśli tym niedorobionym kmiotem z administracji, wyobrażając sobie że jego żołądź mieści się w naparstku, gdy nagle jego spojrzenie przykuł detal, którego nie było tam jeszcze przed tygodniem. Kable. Cała wiązka kabli, gruba jak jego własne ramię (Ed wieczorami, zamiast popijać piwo dźwigał hantle, uwierzcie mi więc że była to cholernie gruba wiązka!). Pojawiała się mniej więcej w połowie korytarza, wyłaniając się z inspekcyjnej śluzy i ciągnęła się aż do następnych drzwi. A może jeszcze dalej?
Wstał. Przemierzał korytarz spokojnym krokiem (nie chciał przecież, żeby temu debilowi z góry, wpatrzonemu w monitor wydało się, że mu jakoś specjalnie zależy). Wielobarwna, niczym rodem z kalejdoskopu, wiązka przewodów otulona była popielatym, półprzejrzystym płaszczem z jakiegoś sztucznego tworzywa. Wydała mu się znajoma. Przyświecił latarką.
Jego zdumionym oczom ukazał się napis, powtarzający się cyklicznie. "US ARMY".
Poszukiwanie kolejnego klucza nie trwało o dziwo zbyt długo. Do otworu zamka pasował już czwarty z kolei. Otworzył go i nie zakluczył go za sobą, gdy minął próg. Bateria latarki zaczynała słabnąć, przewody jednak były doskonale widoczne(właśnie-przewody, a nie kable! Za pierwszym razem pomyślał o kablach i teraz z całą surowością zganił się za to. Kable kładło się przecież pod ziemią, pod wodą, lub choćby i pod tynkiem! Nad głową miał zaś przewody, których nikt nie próbował nawet ukryć). Ich masywna wiązka skręciła nagle w boczny, techniczny korytarz i znikła nad masywnymi, stalowymi drzwiami, do których nie miał klucza. "Staff only"- głosiła tabliczka.
Wieczorem, gdy próbował zasnąć, nie umiał myśleć o niczym innym.
Nawet we śnie już miał wrażenie, że gdzieś to już widział.
Pierwszego Chesterfielda po przebudzeniu spalił na czczo, choć wiedział że to lekkomyślne.
Na dwudziestocalowym monitorze (ten piździelec z personalnego gapił się pewnie teraz w plazmę o dwa razy takiej przekątnej!) oglądał zdumiony płonące wieże WTC.
Gdy runęła pierwsza z nich (a właściwie - ta druga, zaatakowana później i poddana próbie ognia jakże krótkiej) sięgnął po słuchawkę telefonu. Skojarzenia rodziły się same. Sposób, w jaki pogrążyła się we własnych zgliszczach? jakby ktoś wcisnął czerwony przycisk na konsolecie. I kable. O w dupę jeża! Przewody!
Wykręcił numer biura. Po dziewiątym dzwonku odebrał jakiś mężczyzna, o nieznanym mu nazwisku. Smith chyba? Jakoś tak. Uspokajał go i kazał czekać. Mówił, że oddzwoni.
Gdy drugi z wieżowców składał się jak domek z kart ułożonych przez mistrza karcianych iluzjonistów, Ed z przerażeniem wpatrywał się w ekran. Kakofonia dźwięków towarzyszących obrazowi tragedii zagłuszyła skutecznie jęk protestu, z jakim zamek drzwi poddał się wytrychowi. Gdy na jego szyi zaciskała się hiszpańska garota , Ed miał pretensję tylko o jedno. O to, że morderca nie zapytał, czy może zechciałby jeszcze zapalić...
Najnowsze komentarze