W portowej knajpie gdzie się zatrzymałem
Zmuszony nagle wzbierającym szkwałem
Bar co być winien oazą spokoju
Jest jak falochron pośród fal przyboju
Spragnionych wina ledwie napór znosi
Co chwilę też ktoś nowy toast wznosi
Piją kolejno za zdrowie karczmarza
Wodę pod kilem i obfity połów
Ktoś inny z dzbanem porwanym ze stołu
Bluźni przeklina i gości obraża
Nie może raczej ujść mu to bezkarnie
Już w jego stronę brać się cała garnie
Niejeden widzę błysk w przekrwionym oku
On ciągle jeszcze w pijanym amoku
Obelgi miota jak kule z kartacza
Choć cudem tylko pod stół się nie stacza
Jak wilcze stado gdy trop zwietrzy krwawy
Choć przecież przyszli tutaj dla zabawy
Już wokół pierścień zaciskają gniewny
I raczej finał tej utarczki pewny
Wtem milknie tumult więdnie gniewu pnącze
Pomiędzy stolikami ktoś się plącze
To córka gospodarza biega z tacą
A oni chęć do zemsty z wolna tracą
I oto pośród mściwej dotąd hordy
Pierwsze flamenco padają akordy
Ktoś bardziej trzeźwy ściska gryf gitary
I struny szarpie tak to karczmarz stary
Dobył instrument ukryty pod barem
I milkną wszyscy pod tych dźwięków czarem
Za oknem wstaje sztormowy poranek
A ona tańczy z tacą pełną szklanek
Nie mów więc przy mnie że nie ma aniołów
Czasem zbierają brudne szkło ze stołów
Najnowsze komentarze