Chcę i muszę znikać, cenię więc samotność,
żeby wziąć, trzeba dawać, górą dziś roztropność.
Czarny łabędź na tafli, biała lilia w rozkwicie,
taniec aleją marzeń, stronic w żółtym zeszycie.
Biały dym, szczelne okna, poltergeisty w eterze,
sunie kolej, słów wagon, coś na przekór złej wierze.
Bierny ruch, nagi instynkt, palce toną w granacie,
kostką cukru skuszone, obrót koła w kieracie.
Plony zbiorę tuż z rana, szczyty zetnę o świcie,
złoty sierp błyśnie snopem, tygiel spłonie w zachwycie.
Ruszę w samo południe, miasto ujrzę zza murów
obietnicą poranka trzeci medal Goncourtów.
Książki to moje tratwy, jak szalupy w dni sztormu
z nimi cichy szept, dialog, widmem twardy grunt fiordu.
Łapię wiatr, mijam skały w rękach mapy mych mistrzów,
znikam w wielkim fotelu, wietrzę pokój dla zmysłów.
Wielki balkon, powietrze, drgania dźwięków na szybie,
nader rzadko tu bywam, sam sobie się dziwię.
Tu, gdzie sen się spełnia, wszystko z sobą w zgodzie,
dzwon każdemu bije, dwie szkockie na lodzie.
Ciepło krąży w ciszy, miłość drga w krwiobiegu,
to jak być rozbitkiem sięgającym brzegu.
Tu i tam, to nieważne, pchnij palcami globus,
Najnowsze komentarze